RPG@UG: Forum Gier Fabularnych Uniwersytetu Gdañskiego

Offtopic => Nasze dzie³a => W±tek zaczêty przez: Jovaen Styczeñ 12, 2011, 13:10:53



Tytu³: Dziedzic
Wiadomo¶æ wys³ana przez: Jovaen Styczeñ 12, 2011, 13:10:53
Ave!

Z czystej pró¿no¶ci postanowi³em opublikowaæ moje opowiadanie na Forum. Tromm podpowiedzia³, to i siê chwalê ;) No OK, to nie tylko pró¿no¶æ... Robiê to te¿ i dlatego, ¿e Zamek Drachenfels zamie¶ci³ je tylko w .pdf (a bywaj± ponoæ problemy z zarejestrowaniem siê/zalogowaniem na portalu), a ró¿niaste inne serwisy hostingowe dla plików najczê¶ciej usuwaj± rzeczy niepobierane od jakiego¶ czasu... St±d pomys³ przerzucenia opowiadania na Forum. W ten sposób, zostanie dla potomnych, dla ka¿dego strudzonego wêdrowca, co odwiedzi te Forum :)

Niezorientowanym przypominam: Opowiadanie Dziedzic mego autorstwa zdoby³o I. miejsce w tegorocznym 8. Konkursie Urodzinowym Zamku Drachenfels na najlepsze opowiadanie o tematyce Przewrotno¶æ Chaosu.

Wampiry, Chaos, mrok i wieczna noc... Stara³em siê dobrze oddaæ klimat mrocznego Starego ¦wiata, i wierzê, ¿e mi siê to uda³o. Lektura wymaga niejakiej znajomo¶ci realiów gry, ale da siê czytaæ i bez tego. Mo¿ecie potraktowaæ to jako ma³± wprawkê odno¶nie naszych sesji (tak, lektura obowi±zkowa) :)

Opowiadanie jest d³ugie. Trochu siê rozpisa³em (có¿... 41 stron ). By³em zmuszony rozdzieliæ je na dwa posty. Mam nadziejê, ¿e po¶wiêcicie temu dzie³ku trochê uwagi

Tutaj macie info o konkursie ze strony Zamku: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0
...a tutaj og³oszenie Konkursu i dyskusja z mojego Forum WarhammerWorld (tak, tam te¿ jestem Jovaenem): http://www.warhammerworld.ugu.pl/viewto … mp;start=0
...a tu og³oszenie wyników: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0

By³bym zobowi±zany, gdyby¶cie chcieli podzieliæ siê swoimi jak¿e cennymi komentarzami. Tymi krytycznymi tak¿e (a mo¿e przede wszystkim - wypatrujê ich jak kania d¿d¿u, w koñcu te krytyczne - byle konstruktywne - s± najwiêcej warte) ;)

Je¿eli wolicie poczytaæ .pdf, zapraszam do pobrania pliku z Zamku: http://www.drachenfels.pl/modules.php?o … mp;thold=0
...lub te¿ st±d, bez konieczno¶ci rejestracji i logowania: http://www.4shared.com/document/J-PRFZSX/Dziedzic__JA_Lubiski_.html

A tera lecim.


* * *


Dziedzic


* * *


Z przycmentarnej uliczki wychyn±³ cieñ. Chuda, wymizerowana postaæ zatoczy³a siê, a nastêpnie z ochryp³ym krzykiem upad³a na ziemiê. Mê¿czyzna j±³ drapaæ brudn± ziemiê rêkoma, turlaj±c siê wte i we wte, jakby w ataku szaleñstwa. Z rozciêcia na jego pomarszczonym czole s±czy³a siê krew. Bezzêbna usta raz po razie wyrzuca³y z siebie strumieñ be³kotliwych s³ów.
- Ksiê¿yce... Ksiê¿yce! Mannslieb i Morrslieb... Achhh! Klaus! Klaus!
Z cienia alejki wychynê³a druga postaæ, a za ni± jeszcze jedna. Pierwszy z cieni porusza³ siê niby kuk³a, niezdarnie i powoli, lecz drugi, okuty w d³ugi p³aszcz, szed³ wolno, krokiem pe³nym dostojeñstwa. Nie, on kroczy³ – rzek³by¶ – pieszcz±c ciemno¶æ i wprawiaj±c cienie w upiorne danse macabre...
Cieñ w p³aszczu podniós³ rêkê, wskazuj±c na le¿±cego na ziemi umêczonego szaleñca. By³ to gest prosty, nie znosz±cy sprzeciwu i a¿ nazbyt wymowny.
By³ to wyrok.
Mê¿czyzna przesta³ wiæ siê po ziemi i spojrza³ na swych prze¶ladowców. Przez moment jakby cieñ poczytalno¶ci i zrozumienia przemkn±³ przez jego twarz. A potem pokraczny cieñ run±³ na niego i nieszczê¶nik zacz±³ krzyczeæ.
A bli¼niacze ksiê¿yce patrzy³y na tê scenê, dalekie i obojêtne.


* * *


Koniec tyczki z zawieszon± na niej pochodni± stuka³ arytmicznie w ubit± ziemiê, gdy m³ody cz³owiek bie¿y³ dró¿kê przycmentarn±. Md³e ¶wiat³o latarni, zabarwione przez wszechobecn± mg³ê na zgni³ozielony kolor, dawa³o niewiele pocieszenia m³odemu rekrutowi. Nebeldorf by³ ¶redniej wielko¶ci miasteczkiem w Wissenlandzie, niespe³na piêciokroæ po sto dusz i dlatego w koszarach by³y sta³e braki w ludziach. Fritz – jako „¶wie¿ak” w¶ród stra¿ników miejskich – wykonywa³ te najbardziej niewdziêczne pos³ug. Takie jak ta.
Chromolone opijusy, psie juchy, i Klaus i Heinz. Gdzie jeden tam i drugi, pochla³y siê oba sucze syny, a tera ja mam do koszar targaæ. Niedoczekanie!
Fritz zme³³ przekleñstwo. Gniew dodawa³ mu niejakiej otuchy w tê noc strzyg i upiorów. Vorhexen – Przedwied¼mie – miesi±c przed nies³awn± Noc± Wied¼m, Hexensnacht, czyli przed nowym rokiem, zawsze obfitowa³ w dziwne wydarzenia. Ostatnimi czasy gadano w Nebeldorfie o tajemniczych ludziach goszcz±cych noc± na cmentarzu, o rozkopanych mogi³ach i dziwnych ¶wiat³ach na skraju lasu. Jebane czarowniki, magusy i ich s³ugi, nic ino oni. Pewnikiem pochwyci siê to ta³atajstwo chy¿o i ob³upi ze skóry na miejskim placu, psich synów - na tê my¶l pobru¿d¿on± przez ospê twarz m³odziaka wykrzywi³ paskudny u¶miech. Jedyna cholerna rozrywka w tej przeklêtej, zapad³ej dziurze jak± by³ Nebeldorf...
Pierwsze oznaki tego, ¿e co¶ jest nie tak odnotowa³, gdy ujrza³ le¿±c± na ziemi latarniê noszon± zwyczajowo przez stra¿ miejsk±. Obok niej le¿a³ p³ócienny p³aszcz – tak¿e op³acony z kiesy dobrego burmistrza miasta. Klaus czy Heinz? I co to ma wszystko...
Nie zd±¿y³ dokoñczyæ my¶li. Nadchodz±cy potok siarczystych bluzgów zosta³ przerwany przez pochodz±ce z oddali dzikie wycie. Fritz prze³kn±³ ¶linê. Chcia³ wierzyæ, ¿e owo wycie mog³o pochodziæ z gard³a jakiego¶ zwierzêcia. Psa, mo¿e wilka. Chcia³, ale nie móg³. To krzycza³ cz³owiek. I nie by³ to radosny krzyk kogo¶, kto spêdzi³ mi³y wieczór zaznajamiaj±c siê z kolejnymi anta³kami gorza³ki.
By³ to krzyk agonii, nieludzkiego cierpienia.
Serce Fritza poczê³o biæ szybciej, gdy adrenalina zaczê³a przes±czaæ siê do jego krwi, a wyobra¼nia zaczê³a pracowaæ na wysokich obrotach. Niedaleko, s³udzy mrocznych bo¿ków pozbawiali byæ mo¿e ¿ycia prostego kmiecia, a on stoi tutaj, skamienia³y. Z ciemno¶ci przycmentarnej drogi dobieg³y po chwili odg³osy szamotania, a potem chore, mokre d¼wiêki. Kto¶ co¶ po¿era³. Co¶, lub kogo¶.
Fritz sta³ obok porzuconych utensyliów stra¿nika, oparty o cmentarny mur. ¦wiat³o ksiê¿yców igra³o na jego twarzy, tworz±c niezwyk³e artystyczne formy, pejza¿e z³o¿one ze stê¿a³ych miê¶ni, kropel potu czy g³êbokich bruzd i ¶ladów po ospie. W³a¶ciwie, powinien by³ uciekaæ. Powinien ratowaæ skórê – czy mo¿e sam co¶ zdzia³aæ przeciwko – za³ó¿my – ca³ej bandzie plugawych czcicieli z³a? Praca stra¿nika nie zapewnia³a mo¿e jakiej¶ szczególnie dostatniej przysz³o¶ci, ale by³a pewna i bezpieczna. O ile cz³ek trzyma³ siê z dala od k³opotów. Miasteczko by³o spokojne. No i by³a jeszcze Gerta – wcale wdziêczna dzio³cha, ta perspektywa rysowa³a siê dla Fritza nader mi³o. Ale zdarza siê i tak, ¿e specyficzna mieszanka podszytej lêkiem ciekawo¶ci i poczucia obowi±zku pcha cz³owieka do czynów zgo³a niem±drych, licuj±cych z samym instynktem przetrwania.
M³odzieniec prze³kn±³ ¶linê i mocniej chwyci³ tyczkê z latarnia. Poprawi³ pochwê z mieczem. Przypomnia³ sobie, co w takich chwilach radzi³a mu babka nieboszczka.
- Sigmarze od M³ota, Panie mój, Ty zawsze przy mnie stój...
I z t± dzieciêc± modlitw± na ustach Fritz zebra³ siê w sobie i ruszy³ wzd³u¿ muru, a sposób w jakim trzyma³ latarniê istotnie przywodzi³ na my¶l wizerunki M³otodzier¿cy ze ¶wi±tynnych witra¿y. Jego miê¶nie by³y napiête, ¶ciêgna jak postronki. Ze zbiela³ych ust wci±¿ dobywa³a siê be³kotliwa litania. Ju¿ niedaleko... Krok, jeden, drugi, jeszcze jeno parê kroków... I oto jest wylot dró¿ki przy murze cmentarza, na obrze¿ach miasteczka, po prawej rêce nekropolia, dalej ¶ciana lasu i góry w oddali, a na ziemi...
- Heinz!
Fritz podbieg³ do le¿±cego na ziemi towarzysza. Wszystko siê zgadza³o, tam na ziemi to le¿a³y w³a¶nie p³aszcz i latarnia Heinza. Mê¿czyzna by³ umorusany, obdarty i wygl±da³ jak nieboskie stworzenie. Le¿a³ twarz± do ziemi, a dooko³a jego g³owy tê¿a³a ciemnoczerwona ka³u¿a...
- Krew? Heinz, druhu, co¿e ci siê sta³o? Chod¼¿e, na Sigmara, pójd¼, zaprowadzê ciê do lazaretu przy koszarach... Heinz? Heinz? Sigmarze...
W tym momencie uda³o siê Fritzowi odwróciæ Heinza na plecy. Twarz mê¿czyzny – a raczej truch³a cz³eka znanego jako Heinz – przybra³a po¶miertny wyraz najwy¿szej grozy. Oczy by³y wyba³uszone i przekrwione, usta otwarte w bezzêbnym grymasie, zastygniête w niemym krzyku, a czo³o... có¿, resztki czo³a tworzy³y krwaw± mieszaninê strzêpów skóry, w³osów, kawa³ków ko¶ci i materii mózgu. Fritz cofn±³ siê i jêkn±³, ostatkiem si³y woli powstrzymuj±c siê przed zwymiotowaniem.
- Sigmarze w niebiesiech...
A potem k±tem oka zauwa¿y³ jaki¶ ruch. Z cienia muru wy³oni³a siê szkaradna postaæ. Czas zwolni³ i Fritz móg³ siê jej dobrze przyjrzeæ. Ta istota musia³ niedawno umrzeæ. ¯ywy trup, jak z opowie¶ci starych bab... Pow³ócz±ca nogami parodia ¿ycia, blu¼nierstwo przeciwko naturze i bogom. Twarz potwora pokryta by³a zaschniêtymi resztkami jej ostatniego posi³ku – krwi± i miêsem. Pod krwaw± mask± za¶wita³o znajome Fritzowi lico. Rozpozna³ potwora.
- Nie, nie, nie! Klaus! Klaus, Klaus, nie! Sigmarze, ratuj...!
Sigmar nie us³ysza³ wo³ania, ale inne, mroczniejsze istoty, owszem.


* * *


Ch³op sta³ w drzwiach swej chaty i gapi³ siê z rozdziawion± gêb± na przybysza. Wysokie, skórzane buty do konnej jazdy, d³ugi czarny p³aszcza i szerokoskrzyd³y kapelusz bezb³êdnie zdradza³y to¿samo¶æ nieznajomego. £owca wied¼m, psia jego maæ...
- A dawno to bêdzie jak kap³ani i rycerze Morra tym traktem bie¿yli gospodarzu?
Tak by³o za ka¿dym razem, gdy ³owca siê odezwa³ – s³owa zamiera³y w gardle kmiecia, a my¶li ucieka³y z jego g³owy, wystraszone obecno¶ci± inkwizytora.
- Pyta³em, ch³opie, jak dawno jechali t± drog± kap³ani Morra, boga ¶mierci. Ile to bêdzie dni temu? Bo, ¿e musieli têdy jechaæ, to wiem, i podejrzewam, ¿e¶ ich widzia³. Jechali traktem z Wissenburga.
Jego g³os by³ straszny. Niby srebrny i d¼wiêczny, piêkny nawet, mia³ w sobie co¶ takiego odleg³ego... A z drugiej strony – nie przemawia³ tonem kogo¶, kto zwyk³ delikatnie obchodziæ siê lud¼mi stoj±cymi mu na drodze. Nie by³ to ton kogo¶, kto zwyk³ czekaæ. By³ to ton w³adczy, nie znosz±cy sprzeciwu, od razu stawiaj±cy adresata wypowiedzi na nale¿ne mu miejsce w szeregu.
Srebrna g³ownia rapiera ogólnie dok³ada³a siê do wra¿enia wywieranego przez ³owcê.
S³owa przeciê³y mêtn± ciszê poranka. Ku niepomiernemu zdziwieniu kmiecia, s³owa te dobywa³y siê z jego gêby.
- A dyæ panie, bêdzie to ze dni kilka... Dwa ¶witania, o ile dobrze pomnê.
Inkwizytor przechyli³ g³owê, jakby trawi³ zdobyte informacje. Jego oczy ¶widrowa³y ch³opa, wwierca³y siê w jego czaszkê. W koñcu odpar³ – Dobrze. A ten szlak to do Nebeldorfu wiedzie, czy tak?
- Tak... panie...
- A prosto wiedzie, aby?
- Tak, panie...
- A ile st±d drogi trzeba przebyæ, aby do Nebeldorfu dotrzeæ?
- Ze dwie noce, panie. Z popasem licz±c. To jest... Od dzisiaj jako¶ musz± oni byæ ju¿ na miejscu. – Tutaj kmieæ postanowi³ b³ysn±æ intelektem – Tako mnie siê zdaje.
- „Tako mnie siê zdaje”... To wiem, ch³opie, chyba ¿e za g³upca mnie macie... – W stalowoszarych oczach wied¼mo³apa zab³ys³y gro¼ne ogniki. – Gadaj lepiej, nie jest wam gro¼no tutaj, tak samemu mieszkaæ? Czêstoko³u nawet nie macie, rzadko¶æ w dzisiejszych czasach...
- Panie... Nie, panie... to spokojne ziemie, od zawieruchy z pó³nocy odleg³e. Lasy spokojne. A jeno w kupê siê zbijamy, jak zielone z gór zejd±, panie, ale i to nie czêsto.
- A ksiê¿na dobra? Nie ci¶nie was za bardzo?
- Nie, panie, nie. Niechby i dobra, najukochañsza pani nasza von Liebowitz ze sto lat ¿y³a, tak nam pod ni± jest dobrze.
On wie, ¿e k³amiê – przemknê³o ch³opu przez my¶l – Von Liebowitz to suka, jak i ca³y jej dwór jednako... Czego on tu, do kroæset, szuka i co tak wêszy, przyb³êda przeklêty?
- A dzieciaczki zdrowe? A trzoda? Nic dziwnego siê nie dzieje? Nic nienaturalnego?
Przez moment grymas strachu ¶ci±gn±³ twarz kmiecia. Tu mnie ma. Ju¿ otwiera³ gêbê, by co¶ odrzec, lecz przeszkodzi³o mu kwilenie niemowlêcia z g³êbi izby. Dziwne to by³o kwilenie.
£owca rzuci³ do cna przera¿onemu ch³opu triumfuj±ce spojrzenie, po czym przez drzwi. Izba by³a ciasna i zagracona. Biednie by³o, duszno i ciemno, zalatywa³o smrodem z pobliskiego chlewika s±siaduj±cego z izb± mieszkaln± przez ¶cianê. W k±cie sta³a prosta drewniana ko³yska. Ch³opka równie przera¿ona jak jej m±¿ rzuci³a siê do stóp ³owcy.
- Nie, panie, proszê... – Jej brzydk± twarz raz po raz wykrzywia³ paroksyzm strachu. – Panie, nie...
Ale ³owca czarownic jej nie s³ucha³. Zdecydowanym ruchem stan±³ nad ko³ysk± i odgarn±³ sztywny z brudu koc okrywaj±cy oseska. Dzieciê p³aka³o. Wstrzyma³ oddech, gdy je kontemplowa³.
- Oczywi¶cie... Przemienieniec... Mutant. Ok³amali¶cie mnie, gospodarzu
- Ale¿ panie, nie, to nie tak, nie rozumiecie... – Podbieg³ do niego przera¿ony kmieæ
- Ale¿ rozumiem doskonale. Wyczu³em tu smród zepsucia. Ten dom jest ska¿ony. I ja go oczyszczê.
Ch³opka u jego stóp p³aka³a, szlocha³a spazmatycznie. Dziecko dzieli³o z matk± sw± skargê na ¶wiat. Jego kwilenie ³±czy³o siê w bolesnym unisono z zawodzeniem kobiety. Wied¼mo³ap doby³ miecza. Ostrze rapiera zab³ys³o ponuro w mroku izby. Ze zduszonym krzykiem matka powsta³a i rzuci³a siê na ³owcê. Ten nawet na ni± nie spojrza³. Silnym ciosem na odlew powali³ kobietê na pod³ogê. Kmieæ doskoczy³ do swej po³owicy, lecz by³o ju¿ za pó¼no.
To by³o proste, brutalne ciêcie. Ostrze rapiera wesz³o w miêkkie cia³ko dziecka niby w mas³o. Niemowlê przera¼liwie zakwili³o, nie, zaskrzecza³o wrêcz swym cienkim g³osikiem, ile si³ w ma³ych p³ucach. £owca pchn±³ mocniej po czym uniós³ swoj± broñ. Nadziane dziecko wi³o siê i przebiera³o r±czkami i nó¿kami, a na ostrze rapiera s±czy³ siê z wolna struga ciemnej krwi. £owca podszed³ do drzwi chaty i przyjrza³ siê swemu dzie³u w ¶wietle dnia.
Mutant, odszczepieniec... Bachor by³ odstrêczaj±cy. Jego skóra mia³a zgni³y, siny odcieñ, jak u zepsutego owocu. G³ówka by³a jakby nieproporcjonalnie du¿a w stosunku do reszty cia³ka i niekszta³tna. Praw± stronê jego korpusu pokrywa³y ohydne, pomarañczowe guzowate naro¶le. £owca z obrzydzeniem strz±sn±³ potworka z miecza. Ma³y ju¿ nie ¿y³. W k±cie izby ch³op podtrzymywa³ sw± kobietê. Ta nie p³aka³a ju¿, ani nie szlocha³a, lecz wy³a, krzycza³a, be³kota³a. Jej twarz by³a czerwona i spuchniêta od p³aczu i emocji, wykrzywiona w grymasie bezradno¶ci, mokra od ³ez, które nie mia³y koñca. Wied¼mo³ap przekopa³ ma³e truch³o do izby, po czym podszed³ do przera¿onych ch³opów.
- Dlaczego... dlaczego, panie...? Dzieciê jedyne... Dzieciê najdro¿sze... Dlaczego...? – tylko tyle by³ w stanie dobyæ z siebie kmieæ.
- Albowiem twoja krew jest brudna, ch³opie – odpar³ inkwizytor. – I krew tej dziewki tako¿. Ale dzi¶ bogowie wam mnie zes³ali. Dopilnujê, ¿eby¶cie oczyszczeni zostali.
Po czym odwróci³ siê i wyszed³ z izby. W drzwiach obejrza³ siê i rzuci³ cicho – Uciekaæ nie radzê... Nie chcieliby¶cie mieæ mnie na karku.
Ch³op nie odpowiedzia³. Nie by³ w stanie. Na jego rêkach kiwa³a siê ¿ona, ³kaj±c cicho, gdy minê³a pierwsza fala histerii. Nie minê³o dziesiêæ uderzeñ serca, a ³owca czarownic wróci³. Trzyma³ w rêku gar¶æ pochodni, dobytych z juków przytroczonych do siod³a jego konia. Jedna z pochodni p³onê³a.
- Ostañcie w ¶rodku. To przyniesie wam wybawienie, waszym ska¿onym cia³om i duszom. Tak bêdzie lepiej, i dla ¶wiata i dla ludzi czystej krwi.
Choæ jego ¿ona wci±¿ by³a pogr±¿ona w katatonii, kmieæ spostrzeg³ co siê ¶wiêci. Jego oczy rozszerzy³y siê z przera¿enia. Ale bezsilno¶æ obezw³adni³a jego cz³onki. Bezsilno¶æ zrodzona ze strachu. P³omienie tutaj, albo ostrze rapiera tam... Tylko tyle pozostawiono mu wyboru. £owca czarownic przytkn±³ ¿agiew do powa³y cha³upy, a ta od razu zajê³a siê ¿ywym ogniem. Choæ chata mia³a kamienne fundamenty, by³a kryta s³om± i mia³a drewniane wykoñczenia, wiêc wszystko nie powinno potrwaæ zbyt d³ugo... Inkwizytor zmówi³ krótk± modlitwê do swego boga. I zamkn±³ drzwi cha³upy.

Sta³ na podwórzu tak d³ugo, a¿ by³ pewien, ¿e nikt w ¶rodku nie móg³ prze¿yæ tego ognistego piek³a. Od ognia zajê³y siê tak¿e pobliskie zabudowania – chlewik, spichlerz, szopa. Sta³ tam, milcz±cy i patrzy³ w ¿ar³oczne p³omienie. To budzi³o wspomnienia... £owca odwróci³ siê i osiod³a³ swego kasztanowatego wierzchowca. Sprawdzi³ swe juki, po czym wyruszy³. Nie ogl±da³ siê za siebie. Do Nebeldorfu nie by³o daleko. Zatopi³ siê w rozmy¶laniach nad p³omieniami. I nad grzeszn± rado¶ci± jak± ze sob± nios±.
Z³oty amulet z symbolem miecza na tle tarczy s³onecznej b³yszcza³ ponurym szkar³atem w ³unie powsta³ej od p³on±cego gospodarstwa.


* * *


- Co?! Chromolony wied¼mo³ap?! Solkanita, na dodatek?!
- Tako gadaj±, mo¶ci panie.
Hans Bauermann, burmistrz Nebeldorfu, opad³ ciê¿ko na swe siedzisko. Westchn±³.
- Kiedy?
- Wczoraj, po po³udniu, zoczy³ ¿em ¶lady jego poczynañ, Müllerów cha³upê spalon±, ich samych tako¿ spalonych. Co koñ wyskoczy jecha³em do was, po drodze u wêglarzy i le¶ników jêzyka zasiêgaj±c. Wszyscy widzieli – ³owca czarownic ze znakiem Solkana na piersi. Powinien jutro, skoro za¶wita, zawitaæ w progi nasze.
Bauermann nie pyta³, jakim cudem stra¿nik dróg osi±gn±³ Nebeldorf w jakie¶ pó³ doby z hakiem... Wiedzia³, ¿e tacy jak on znaj± liczne dró¿ki i sekretne ¶cie¿yny le¶ne, które mog± znacz±co skróciæ podró¿... a ten stra¿nik wygl±da³ na szczególnie zdro¿onego. I mia³ ku temu powody. Pojawienie siê ³owcy czarownic, wyznawcy ob³±kanego bóstwa zemsty i kary, w tak trudnym okresie jak dni poprzedzaj±ce Hexensnacht zwiastowa³o k³opoty... Du¿e k³opoty.
- Przedwczoraj stracili¶my trzech ludzi ze stra¿y miejskiej – podj±³ burmistrz. – Trzech, stra¿niku! Dobrego starego Klausa, Heinza i m³odzika Fritza. Dzisiaj dowiadujê siê, ¿e cholerny wied¼mo³ap pu¶ci³ z dymem gospodarstwo nieopodal, dobrych kmieci wêdz±c, niby ryby... Dobra to by³a rodzina, ci  Müllerowie, powiadam ci. A i wczoraj – co zapomnia³bym dodaæ – sprowadza siê do miasta grupa rycerzy Morra i kap³an z rozkazami z samego Wissenburga. I to wszystko w przededniu Nocy Wied¼m. To za du¿o na jedn± umêczon± g³owê, Ulli, za du¿o, powiadam!
Nieoczekiwana poufa³o¶æ nie usz³a uwadze przepatrywacza. Zawsze tak by³o – stary Bauermann by³ w gruncie rzeczy dobrym cz³ekiem, ino musia³ przedtem wygadaæ, co mu na w±trobie le¿y. A le¿a³o sporo. W takim przypadku, przez lata utwierdzi³ siê Ulli, najlepiej by³o milczeæ. W koñcu burmistrz siê prze³ama³. Odchyli³ siê w krze¶le i ciê¿ko westchn±³.
- A niech to wszystko czorty porw±. Jeste¶cie stra¿niku zmêczeni, jak widaæ, to i poczywajcie. Do stanicy stra¿y miejskiej siê udajcie, tam was przyjm±, koniem siê zajm±, a i napitku nie posk±pi±. Martwy nie przydasz siê nam na nic, Ulli.
Bauermann doby³ siê z siebie wymuszony odg³os sugeruj±cy, jakoby w³a¶nie powiedzia³ co¶ wielce zabawnego. Przepatrywacz zwany Ullim tylko sk³oni³ g³owê, na³o¿y³ kapelusz i marszowym krokiem opu¶ci³ izbê burmistrza. Ten przez chwilê bi³ siê z my¶lami, po czym wsta³ i podszed³ do okna. Widok z pierwszego piêtra domu rz±dcy nie by³ imponuj±cy. Nebeldorf nie by³ okaza³± mie¶cinê, a co niektórzy gadali, coby ci±¿y³a nad nim niby kl±twa, fatum jakowe¶. Domki okolicznych kupców i straganiarzy i jedna karczma – Pod Paruj±cym Kielichem – chyli³y siê, jakby ku upadkowi. By³o szaro, ponuro i zimno. I mglisto. Tak, mg³a... Nebeldorf znaczy³o tyle, co „Wioska Mgie³” – i by³a to wielce adekwatna nazwa. Mlecznobia³y opar ju¿ teraz snu³ siê miêdzy budynkami, a by³a to jeno poranna mgie³ka – wieczorami by³o tylko gorzej. Byæ mo¿e to w³a¶nie by³o owo fatum – wszechobecny zapach mg³y, nios±cy zapach wilgoci. rozk³adu i zepsucia – ten zapach przenika³ ka¿dy zak±tek Nebeldorfu i ka¿dego jego mieszkañca. Burmistrz otworzy³ okiennice. Do izby, wraz z zapachem mg³y wla³ siê ch³ód poranka. By³o to Przedwied¼mie, Vorhexen, kilka dni przed Hexensnacht, czyli nies³awn± noc± duchów i upiorów – nowym rokiem, Noc± Wied¼m. ¦nieg praktycznie ju¿ stopnia³, ale ch³ód zimy trzyma³ mocno i nie chcia³ odpu¶ciæ. Teraz to by³o dla Bauermanna dobre, o¿ywcze. Pozwoli³o rz±dcy oczy¶ciæ g³owê i pouk³adaæ w niej my¶li. I przygotowaæ siê do nowych staræ... Z samego rana mia³ go wizytowaæ...
Delikatne pukanie przerwa³o jego rozmy¶lania. O wilku mowa. Bauermann odwróci³ siê i krzykn±³ – Wej¶æ!
Mê¿czyzna, który stan±³ w drzwiach by³ ¶redniej budowy i takiego¿ wzrostu. Jego postaæ skrywa³y d³ugie czarne szaty, odznacza³ siê na nich jedynie emblemat bia³ej ¶wiecy. W³a¶ciwie, ciê¿ko by³o okre¶liæ jego wiek. Twarz mia³ nieomal ch³opiêcych kszta³tów, lecz by³a ogorza³a i zmêczona. Jego g³owê okala³a burza czarnych jak smo³a faluj±cych w³osów. Tileañska krew? - przemknê³o burmistrzowi przez my¶l. Gdzieniegdzie by³o widaæ na jego w³osach pasemka siwizny. Wygl±da na to, ¿e ten cz³ek widzia³ wiêcej, ni¼li siê zda na pierwszy rzut oka... Gdy siê odezwa³, jego g³os okaza³ siê – na przekór fizjonomii – niski i chropawy, a mówi³ bardzo cicho.
- Witajcie, cny burmistrzu. Jam jest Sigvald, kap³an Morra z Bractwa Ca³unu, ze specjalnego poruczenia samego Wielkiego Mistrza Bractwa, Bassiano Dutry. D³ug± drogê przeby³em, z kapitu³y naszej w Siegfriedhofie w Stirlandzie i przez Wissenburg, a¿eby ul¿yæ temu miastu w k³opotach jego.
- I ja was witam, w bogów wszelakich imieniu, wielebny Sigvaldzie. Dawno¶cie to w miasteczku zl±dowali? I jak podró¿ przebieg³a?
- Z woli Morra, spokojnie. Dobr± stra¿ mi przydzielono z kapitu³y, dziesiêciu przednich rycerzy z Zakonu Kruka. Wczoraj ¿e¶my przybyli, gdy ku horyzontowi s³oñce siê chyli³o. Raczcie wybaczyæ, ¿em pierwej do was nie zawita³... Po nocy spokoju burzyæ nie chcia³em.
Bauermann skrzywi³ siê na d¼wiêk s³owa „sen”. Akurat tego mu ostatnimi czasy brak³o.
- I zgadujê, ¿e wiecie co nas trapi, ha?
- Ca³y pó³nocny Wissenland huczy od plotek, alem nie zwyk³ dawaæ im wiary. Mam ju¿ pewne przes³anki co do tego, co nawiedza Nebeldorf. Musicie przeto zrozumieæ wagê misji mej. Bractwo przywi±zuje do niej wielk± wagê.
- Przes³anki, przes³anki... A ja siê pytam, wielebny Sigvaldzie, wprost – dlaczego Bractwo? Dlaczego nie zostawiæ tego w rêkach Zakonu Ca³unu?
Sigvald u¶miechn±³ siê. Takiego pytania siê spodziewa³.
- Przesz³o dwudziestu kmieci st±d i z najbli¿szych okolic zaginê³o w ci±gu mijaj±cego miesi±ca. Na cmentarzach znajdywane s± rozkopane mogi³y. Ludzie nocami widz± w lasach i na polach dziwne ¶wiat³a. Wieszczów nêkaj± mroczne sny i wizje. Zbli¿a siê Hexensnacht, burmistrzu, ¶wiêta noc nie tylko dla prawowiernej trzody Boga ¦mierci. Wybaczcie, ale mo¿emy spodziewaæ siê najgorszego – czasy s± tak niespokojne... A co robi ojciec Ruprecht, najbli¿szy w promieniu wielu mil cz³onek Zakonu Ca³unu? Nie wzywa ³owców czarownic, nie daje znaku archikatedra w Luccini, czy choæby wielkiej ¶wi±tyni altdorfskiej... Nie, ojciec Ruprecht nocami barykaduje siê w ¶wi±tyni i wznosi mod³y za tych, co gin±. Pobo¿no¶æ ta wielkiej jest godna pochwa³y... Ale kiedy do czynów przychodzi – Bractwo Ca³unu winno wkroczyæ.
Burmistrz mimo woli przytakn±³. Ju¿ zaczyna³ lubiæ przybysza. W jednej chwili porzuci³ on swój staro¶wiecki, flegmatyczny ton i przeszed³ do konkretów. Takich ludzi potrzebowa³ Nebeldorf.
- Jednak¿e... Có¿, Bractwo Ca³unu i Zakon... – podj±³ Bauermann ostro¿nie dobieraj±c s³owa – có¿, nie darzycie siê afektacj± przesadn±. Obawiam siê, i¿ mimo s³ów waszych, ojciec Ruprecht mo¿e stanowiæ pewnego rodzaju... przeszkodê?
- Ju¿ nie. – Przybysz siêgn±³ za po³y szaty i poda³ burmistrzowi jakie¶ papiery. – Czytajcie.
- Glej nietykalno¶ci... od Jego Wysoko¶ci Albericha Haupt-Anderssena, Elektora Stirlandu... Jak i rozkazy od samej ksiê¿nej Emmanuelle von Liebowitz, naszej Najja¶niejszej Pani na stolcu wissenlandzkim... Mocarnych macie sprzymierzeñców, kap³anie.
- Czasy mroczne, burmistrzu. Rozmawiajmy bez ogródek. Na pó³nocy wci±¿ trwa zawierucha po nies³awnej wielkiej wojnie, Burz± Chaosu zwanej – na d¼wiêk tych s³ów Bauermann uczyni³ znak M³ota. – W powietrzu wisi wojna domowa, ludzie bez domów i jedzenia, a i grabie¿cy z Pó³nocy pola nie dali. A teraz ciemno¶æ zbiera siê i na Wissenlandem, co nie do¶wiadczy³ cierpieñ wojny. Mrok promieniuje te¿ na Stirland, Reikland... na ca³e Imperium. Powiedzcie mi, co wiecie o po trzykroæ przeklêtych Dzieciach Nocy, o w±pierzach?
Burmistrz zblad³, a jego skóra w jednej chwili przybra³a odcieñ bieli, jakiego nie u¶wiadczysz nawet na tynku jego cha³upy.
- Na Sigmara, Taala, Rhyiê i na wszelakich bogów... Niewiele mi wiadomo, tyle ino co z klechd i z podañ. Ale... by³ ¿em ja ongi¶ w Stirlandzie, tam mieszka³em. I tyle wiem, ¿e s± i ¿e siê pleni±. Ale nie wierzy³em, ¿e s± i tutaj, w Wissenlandzie...
- M±drzy¶cie, burmistrzu, ale czasem lepiej, jak cz³ek nie wie o wielu sprawach. – Sigvald u¶miechn±³ siê blado. – Zepsucie siêga dalej, ni¼li wzrokiem mo¿emy siêgn±æ – Bractwo wie o tym najlepiej. Taka jest waga mego pos³annictwa.
- Ale dlaczego do mnie z tym przybywacie? Dlaczego onych glejtów, papierów, ojcu Ruprechtowi nie poka¿ecie?
- Pad³o na was, bo plotki szybko siê rozchodz±, a tego nie chcemy. Wielce delikatna to materia. Nie mo¿ecie dopu¶ciæ, by lud w panikê wpad³, czy w mym ¶ledztwie wadzi³. Waszym zadaniem bêdzie dopilnowaæ, by tak siê nie sta³o. Ukrêcajcie g³owê ka¿dej pog³osce, ka¿demu wichrzycielowi. Nie w±tpiê, i¿ wrogowie mog± próbowaæ zasiaæ ziarna zw±tpienia w ludziach. Wiele razy tak czynili.
- S±dzicie, i¿... – burmistrz zni¿y³ ton g³osu – i¿ to mo¿e byæ ojciec Ruprecht...?!
- Tylko Morr bêdzie s±dziæ ka¿dego pod³ug my¶li i uczynków jego. Chcecie znaæ me zdanie? Mo¿e co¶ jest na rzeczy, byæ mo¿e, lecz i mo¿liwe jest, i¿ jest on zwyk³ym g³upcem. Jêzyka zasiêgn±³em. Ludzie maj± niepochlebne zdanie o nim. Ponoæ kiep z niego, gadaj±, nepot i sybaryta... ale z ka¿dej strony mo¿e pa¶æ zdradziecki cios. Chaos przybiera ró¿ne postaci. Tego uczy nas Bractwo Ca³unu.
Bauermann mimowolnie skrzywi³ siê s³ysz±c tak niepochlebne s³owa o – jakby nie by³o – jednym ze ¶wiêtych mê¿ów Nebeldorfu, zaraz po kap³anie Taala i Rhyi. Choæ nie móg³ siê nie zgodziæ z tymi opiniami. A zagro¿enie, jakie malowa³ Sigvald mo¿e okazaæ siê nieporównywalnie wiêksze od gniewu lokalnego kap³ana.
- A wiêc rozumiem... – Burmistrz usiad³, po raz pierwszy od pocz±tku rozmowy. – Rozumiem, czego ¿±dacie ode mnie. Stra¿ miejska i pacho³kowie do waszej nieograniczonej dyspozycji bêd±, skre¶lê zaraz pisma stosowne. Co do ojca Ruprechta – có¿, nawet ja niewiele mam w³adzy nad nim i jego poczynaniami, wiêc to bêdziecie musieli za³atwiæ we w³asnym zakresie. Ale powiedzcie, ino szczerze – a co je¶li z³o, co ujawni siê podczas Hexensnacht bêdzie potê¿ne, mocniejsze nawet, i¿by¶cie wy mu podo³ali?
Na te s³owa Sigvald podszed³ bli¿ej biurka burmistrza. Pochyli³ siê i spojrza³ mu w oczy.
- Na tê jak i na ka¿d± inn± ewentualno¶æ gotowym byæ trzeba. Ju¿ dzisiaj pocznij wznosiæ mod³y do swoich bogów i dobrym przyk³adem ¶wieæ. W godzinie próby w ich rêkach spoczywa nasze ocalenie... a po ¶mierci Morr oceni ka¿dego, pod³ug zas³ug i przewin jego.

Wizyta u ojca Ruprechta – zgodnie z oczekiwaniami – niewiele wnios³a do ¶ledztwa Sigvalda. Stary pasterz Ogrodów Morra by³ równie pusty w ¶rodku jak beczka, taka co to nie porusza siê, ino toczy  – i równie wielki, spas³y jak tuczny wieprzek, rzek³by¶. Dwaj kap³ani siedzieli w komnacie Ruprechta przylegaj±cej do niewielkiej ¶wi±tyni Boga ¦mierci. Komnata i jej wystrój by³y tak bogate, na ile tylko pozwala³a surowa regu³a Zakonu – ju¿ w tym aspekcie ojciec Ruprecht ociera³ siê o miano heretyka. T³usty g³upiec trzyma³ w rêce pisma Sigvalda i spogl±da³ na nie taksuj±cym wzrokiem.
- Hm, hm... Glejty od elektorów, hm... Ja to szanujê, ale mówiê wam – z tego wszystkiego wiêcej z³ego wyjdzie ni¼li dobrego. Mówicie: strzygi, w±pierze? Nigdy ¿em ja w swym ¿yciu takowych nie spotka³, a okolica nader spokojna. Te zaginiêcia – zbiegostwo mo¿e? ¦wiat³a w lesie, hm... babskie gadanie. Rzeknê raz jeszcze – reki mrocznych bo¿ków w tym nie widzê, a je¿eli co¶ tu jest niew³a¶ciwie, to to, ¿e Bractwo Ca³unu wêszy dooko³a tego spokojnego miasteczka.
Dla kogo spokojnego, dla tego spokojnego, t³usty durniu... Gadaj zdrów, skoro ino na ¶wi±tyni siedzisz, zbytkiem i pos³ugaczami siê otaczaj±c... – pomy¶la³ Sigvald i odrzek³ – S³owa wasze, o wielebny, o przezorno¶ci wielkiej ¶wiadcz±, lecz z³y to doradca, gdy wokó³ ciemno¶æ i wrogowie cz³owieka. Bractwo wyznaje wiele zasad, jedna z nich brzmi: aby strzec królestwa Morra i jego trzody przed zakusami istot niegodziwych, trzeba byæ zawsze o krok przed nimi. A czasami i uderzyæ pierwej.
-  Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak lubiê rzec. Wasze nauki, hm... o herezjê siê ocieraj±, boæ Pan ¦mierci nie potrzebuje, aby kap³ani jego stroili siê w szaty wojowników i przynosili w ten sposób ujmê religijnej braci...
- Te swary pozostawmy mêdrcom i uczonym do rozstrzygniêcia. Obawiam siê, ¿e wasze zdanie nie ma tu nic do rzeczy, wielebny. Ze spraw± innej natury przybywam, wasza zgoda potrzebna. W sprawie mogi³ rozkopanych. Dochodzenie jestem zmuszony przeprowadziæ i spokój zmar³ych naruszyæ. Zgoda na ekshumacjê potrzebna...
Oczy Ruprechta rozszerzy³y siê, nadaj±c jego twarzy wyraz jeszcze wiêkszego kiepa.
- To¿, to¿... To¿ to ¶wiêtokradztwo!  Nie pozwolê! Jeszcze nigdy, na tej ziemi...
Sigvald wsta³ z wy¶cie³anego miêkkim at³asem zbytkownego mniszego fotela i przerwa³ perorê zakonnika.
- Jak to mawiaj±: zawsze musi byæ ten raz pierwszy. Obawiam siê, wielebny, ¿e kwestia ta jest zamkniêta. Zgodê wydacie, albo sprzeniewierzycie siê rozkazom ksi±¿±t-elektorów, jak i woli Morra samego. Bo to z jego poruczenia tu jestem, pomnijcie.

£opata uderzy³a o zmro¿on± ziemiê cmentarnej mogi³y. Nebeldorfski cmentarz nie by³ okaza³y. S³once zmierza³o ju¿ powoli ku zachodowi, a cienie miêdzy nagrobkami z minuty na minutê wyd³u¿a³y siê. Poza Sigvaldem, ka¿dy z cz³onków ponurej grupy czu³ siê tutaj nieswojo. Pacho³kowie ze sta¿y z niepokojem pogl±dali dooko³a siebie. Mieli powody do niepokoju.
- Do kroæset! – jeden ze stra¿ników, postawny brodaty drab, zakl±³, po czym przypomniawszy sobie gdzie jest uczyni³ znak M³ota. – Wybaczcie, wielebny... Ta mogi³a stara jest, starsza ni¼li inne. Ziemia mocno zbita, a i do trumny z nieboszczykiem daleko, musia³o siê tutaj solidnie obsun±æ...
- Mimo wszystko, kopcie dalej – odpar³ Sigvald. – Jak siê dobrze sprawicie – na dzisiaj koniec i mo¿ecie do koszar wracaæ.
Choæ nie okazywa³ tego, kap³an by³ w¶ciek³y. Dotychczasowe badania okaza³y siê byæ ca³kowicie bezowocne. Kilka grobów, owszem, zosta³o rozkopanych i cia³ w nich brak³o, lecz nic poza tym. Mogi³y by³y rozkopane bez jakiegokolwiek klucza. Ludzie, którzy dokonali rabunków nie pozostawili po sobie ¿adnych istotnych ¶ladów, które pozwoli³y by ich wytropiæ. Je¿eli w ogóle rabusie byli lud¼mi... ¦lady w ziemi wygl±da³y tak, jakby kto¶ rozkopywa³ groby przy u¿yciu r±k, hieny cmentarne tak nie czyni³y. Szaleñcy? Czê¶æ jakiego¶ rytua³u? A mo¿e co¶ jeszcze gorszego...?
Potem co¶ przyku³o uwagê Sigvalda. Wcze¶niej pomodli³ by³ siê do Morra o ³askê, o wizjê i pomoc prosz±c. I jego instynkt, wspomagany zapewne przez wolê Boga ¦mierci, przywiód³ go tutaj. Grób by³ okaza³y jak na nebeldorfskie standardy. Mia³ nawet p³ytê nagrobn±, która – tak jak i nagrobek – musia³a byæ ongi¶ bogato zdobiona, choæ up³yw czasu zatar³ inkrustacje i rze¼bienia. Pacho³kowie mówili, ¿e jest to ponoæ grób dawnego dziedzica Nebeldorfu, ale nic poza tym. By³o to bardzo dawno temu...
Teraz po dziesiêcioleciach – a najpewniej wiekach – mogi³a cuchnê³a. Tak w³a¶nie odbiera³ to magiczny zmys³ Sigvalda. Grób by³ niczym rak, lub wci±¿ niemrawo bij±ce, na wpó³ martwe serce, pompuj±ce czarn± energiê przez ca³± nekropoliê...
- Jest! – okrzyk przeci±³ ciszê i rozmy¶lania kap³ana. – Ojcze, oto jest trumna!
Brodacz sprawi³ siê nader dobrze. Dó³ faktycznie by³ nierówny i obsuniêty, a g³êboko w ziemi tkwi³y zbutwia³e resztki trumny. Pacho³kowie cofnêli siê z nabo¿n± trwog±, a Sigvald – jak zwykle podczas kontaktów z nieboszczkami – dotkn±³ emblematu ¶wiecy na swojej szacie i zmówi³ cich± modlitwê do Morra. Potem wszed³ do odgrzebanego do³u mogi³y i odwali³ przegni³e wieko trumny,
Zgromadzeni stra¿nicy jak jeden m±¿ jêknêli. Ten i ów zblad³, niejeden odmówi³ modlitwê do swego boga. Sigvald natomiast nie by³ zdziwiony.
Solidny ko³ek stercza³ z klatki piersiowej szkieletu. Jego czaszka – przebita srebrnym gwo¼dziem – le¿a³a na dole trumny, przy resztkach ko¶ci stóp. Te natomiast – jak i rêce – by³y opl±tane drutem. W szczêkach zmar³ego tkwi³ jaki¶ przegni³y wiecheæ – kap³an móg³ tylko zgadywaæ, i¿ przed wiekami by³y to kwiaty bia³ej ró¿y. Wampir. Oczywi¶cie.
Co¶ jeszcze przyku³o uwagê Sigvalda. Srebrny sygnet – o dziwo nie naruszony zêbem czasu i b³yszcz±cy nowo¶ci± – tkwi³ na palcu prawej d³oni domniemanego krwiopijcy. Kap³an ostro¿nie zdj±³ ozdóbkê – by³a poka¼nych rozmiarów i widnia³ na niej herb rodowy – stylizowana czaszka przebita mieczem. Niebiedny byæ musia³, skoro pochowan z  tak cenn± b³yskotkê, lecz dlaczego wygl±da ona jak nowa? - przemknê³o przez my¶l kap³anowi. Có¿, postanowi³, ¿e zajmie siê tym pó¼niej i dyskretnie schowa³ pier¶cieñ w po³y szaty.
Wyszed³ z do³u. W d³onie nieboszczyka w³o¿y³ amulet – ma³± srebrn± ¶wieczkê – po czym poleci³ zamkn±æ trumnê i zasypaæ grób. Gdy umilk³y echa pracy ³opaty i przebrzmia³y ostatnie s³owa modlitwy o spokój dla zmar³ego, Sigvald zebra³ swych ludzi  i powiedzia³.
- Od tej pory obowi±zuje was milczenie na temat tego, co¶cie tu widzieli. Dla dobra miasta i spokoju jego mieszkañców. Niepos³uszeñstwo bêdzie surowo karane, wiecie z czyjego rozkazu tu jestem, prawda?
Stra¿nicy wiedzieli. Spojrzeli po sobie zmieszani, po czym jeden z nich odrzek³ – Twój rozkaz, panie. Bêdzie jak wielebny ka¿e.
- Dobrze. A teraz jeste¶cie zwolnieni. Mo¿ecie wracaæ do koszar. Jeden z was nich w te pêdy poleci do gospody przy placu, gdzie pomieszkujê, po Rycerzy Kruka. Niech zjawi± siê tutaj, nim zmierzch nastanie.
A ja tymczasem idê pomówiæ z ojczulkiem Ruprechtem o tym, jakie to jeszcze ciekawe rzeczy chowa w swych Ogrodach... - doda³ Sigvald w my¶lach.


* * *


Ogieñ! Po¿oga i zniszczenie! Krzyki przera¿onych ludzi! Zemsta! Zemsta, zemsta, zemsta...
£owca czarownic ockn±³ siê. Zmierzcha³o, a on przysypia³ w siodle. Podczas d³ugich lat po¶cigu za sw± ofiar± opanowa³ tê sztukê do perfekcji...
Wysokie p³omienie! Brzêk t³uczonego szk³a! P³acz ojca i matki...
Wizje senne znów go dopad³y i bêd± siê go trzyma³y ca³± noc... Ale ju¿ jutro, skoro ¶wit, dostanie to, za czym goni³ przez ostatnie d³ugie lata. Poci±g³± twarz inkwizytora wykrzywi³ wilczy u¶miech. Do Nebeldorfu coraz bli¿ej...
Omamy senne powróci³y, przenosz±c go do rodzimego Altdorfu, nios±c ze sob± wizje ognia, krwi i dzikiej, nienasyconej ¿±dzy zemsty.


* * *


- Jak to, „nie wiecie”, co to za mogi³a i kto w niej poczywa?!
Sigvald i Ruprecht stali w ¶wi±tynnej piwniczce, w¶ród rega³ów, na których zgromadzone by³y rozliczne opas³e woluminy – kroniki narodzin, ¶mierci i pogrzebów – jakie to ksiêgi tradycyjnie gromadz± kap³ani Morra. Dooko³a by³o ciemno i ¶mierdzia³o stêchlizn± i grzybem. W ¶wietle trzymanej przez Sigvalda wysoko pochodni by³o widaæ, i¿ miejscowy kap³an obficie poci siê.
- Ano, nie wiem... Hm... Znik³ ów rocznik, najwyra¼niej. Ech... wola boska... Ka¿ê wybato¿yæ którego¶ z pos³ugaczy, boæ to pewnie który z nich dla draki zwêdzi³.
- To was powinno siê obwiesiæ, wielebny! – Sigvald mówi³ podniesionym g³osem. – Prowadzenie roczników psim waszym obowi±zkiem, kap³anie! Znaæ, ¿e zbyt dobrze wam tutaj jest, zaprawdê, winienem napisaæ do arcykap³ana w Altdorfie, by was...
- Wstrzymajcie swój plugawy jêzyk i nie zapominajcie, gdzie jeste¶cie. To Morra dom i zaprawdê w niesmak mu wasze zbójeckie pokrzykiwania. Powtórzê: takie przypadki zdarzaj± siê i...
Ale Sigvald ju¿ go nie s³ucha³. Opu¶ci³ piwniczkê z hukiem ciê¿kich odrzwi, przerywaj±c perorê kap³ana w pó³ s³owa.

Rycerze Zakonu Kruka stali tam, gdzie by³ im przekaza³. Widok dumnego szeregu dziesiêciu milcz±cych mê¿ów, w po³yskliwych czarnych zbrojach budzi³ respekt i przypomina³ o majestacie ¶mierci... Sigvald podszed³ do zwierzchnika rycerzy, Sigismunda.
- Sigismundzie, korzenie niegodziwo¶ci siêgaj± g³êbiej, ni¼li sk³onny ¿em by³ przypuszczaæ pierwej. We¼ wszystkich swoich towarzyszy broni i trzymajcie wartê nad Ogrodami Morra noc±. Wiesz, jak to czyniæ, nie raz by³o to w twych obowi±zkach. Miejcie baczenie i na kwaterê ojczulka Ruprechta i na groby. Zaprawdê powiadam, nikt i nic nie ma prawa wedrzeæ siê na cmentarz ani opu¶ciæ go bez mej wiedzy! Je¿eli co¶ bêdzie siê dzia³o – goñca miejcie w pogotowiu i pchnijcie go pod gospodê, tam ja bêdê. W imiê Morra, nie zawied¼cie!
Milcz±cy salut dziesiêciu uzbrojonych w miecze mê¿ów by³ jedynym – i pewnym – znakiem, ¿e nie zawiod±.

Na widok sygnetu, burmistrz Bauermann wykona³ znak M³ota. By³o ju¿ bardzo pó¼no i Sigvald zasta³ burmistrza w pieleszach, mimo to, sprawa by³a na tyle powa¿na, ¿e nie ¶mia³ odmówiæ kap³anowi spotkania. Siedzieli wiêc w izbie rz±dcy Nebeldorfu, w mroku, którego nie mog³a odpêdziæ jedna pal±ca siê ¶wieca. Dwa ksiê¿yce o¶wietla³y tê ponur± naradê zimnym ¶wiat³em.
- To¿ to von Blautenbergów pier¶cieñ i ich herb, ojcze. Starzy to byli dziedzice Nebeldorfu, póki ich ród von Liebowitzów nie wydziedziczy³ i w³adania nad ich w³o¶ciami nie przej±³. A ludzie pro¶ci wtedy poszli na nich, posiad³o¶æ w perzynê obrócili, ród do nogi pono wybili. I s³usznie, bo powiadali wszyscy, ¿e dziedzice wielce niegodziwi byli, z demonami pono harcowali, krew niewinn± przelewaj±c. Ale to by³o drzewiej, ni¼li najstarsi w³o¶cianie pomn±.
Sigvald zaduma³ siê na chwilê, sygnet w palcach obracaj±c. Potem odrzek³, starannie i ostro¿nie dobieraj±c s³owa – Podczas nekropolii przeszukiwania, Morr w swej ³askawo¶ci wizjê by³ mi zes³a³ i oto jest – ów sygnet w ska¿onej ziemi znalezion. Jego w³a¶ciciel, có¿... w±pierzem by³, lub te¿ za takiego zosta³ uznany, gdy go do grobu k³adli.
Pomarszczone czo³o burmistrza Nebeldorfu by³o mokre od potu, niby ³±ka o poranku, ros± upstrzona, rzek³by¶. Któ¿ móg³ przypuszczaæ? Krwiopijca tu, w Nebeldorfie? Cisza by³a tak pe³na napiêcia i grozy oczekiwania na najgorsze, ¿e Bauermann nie ¶mia³ siê odezwaæ. Miast tego, g³os zabra³ Sigvald – Zapewne wiem, co te¿ was k³opocze, burmistrzu. Czy domniemane dzieciê nocy jest przyczyn± tego, co drêczy tê mie¶cinê? Nie wiem, tego nie wiem... póki co. Dzisiaj w nocy uproszê Morra o kolejn± ³askê, aby w swej ³askawo¶ci zes³a³ mi On m±dro¶æ i objawienie... Nie z tym jednak tylko przychodzê do was... – Pauza w wypowiedzi by³a wrêcz namacalna. – Ojciec Ruprecht. Có¿, za¿ywny braciszek mo¿e skrywaæ wiêcej sekretów, ni¼li przypuszcza³em pierwej. Ale przynajmniej dzi¶ w nocy winno byæ spokojnie – mê¿owie Zakonu Kruka pieczê trzymaj± nad cmentarzyskiem... i nad ¶wi±tyni± jednako. Dla dobra nas wszystkich, jak i ku przestrodze ojczulka Ruprechta.
Sigvald powsta³. P³omieñ ¶wiecy zamigota³, lecz nie zgas³. Kieruj±c siê w stronê drzwi, kap³an rzek³ na odchodne do milcz±cego Bauermanna – Zmów mod³y do tych bogów, których o ³askê zwyk³e¶ prosiæ. Obawiam siê, i¿ tej nocy ich pomoc mo¿e byæ nam szczególnie potrzebna. A gdyby co¶ siê dzia³o – pod Paruj±cym Kielichem jestem. Dobrej nocy, burmistrzu.
Gdy zosta³ w ciemnej izbie sam, rz±dca Nebeldorfu podszed³ do zamkniêtego na g³ucho okna. Piêtno miasta znów powoli wype³za³ spomiêdzy budynków i gromadzi³o siê na placu – zimna, bia³a mg³a, lepka i dusz±ca niby palce upiora.


* * *


Przeb³ysk ¶wiadomo¶ci wyrwa³ go z sennego otêpienia i naporu wizji, które nie mia³y koñca. Pod jego przymkniêtymi powiekami rozb³ys³o ¶wiat³o i szybko przygas³o. Zapiek³o.
£owca czarownic otworzy³ oczy i potoczy³ dooko³a nieobecnym wzrokiem. Ciemny trakt wiod±cy do Nebeldorfu, ¶rodek nocy, ksiê¿yc stoi wysoko, a wierny wierzchowiec niestrudzenie niesie swego pana ku jego przeznaczeniu. A wiêc znów spa³ w siodle, zmo¿ony nawracaj±cymi wci±¿ wizjami ognia i zemsty...
W tym momencie rozb³ysk ¶wiat³a powróci³. Bia³o-zielone l¶nienie zaatakowa³o oczy ³owcy z tak± si³±, ¿e ten a¿ skuli³ siê w siodle. Do jego nozdrzy dotar³ znajomy zapach ozonu, lekki i odleg³y. Inkwizytor dobrze zna³ ten zapach, a przez jego oblicze przemkn±³ krzywy u¶miech. Magia. Kto¶ tam u¿ywa plugawej czarnoksiêskiej sztuki. I mo¿e byæ to tylko jeden cz³ek...
£owca popêdzi³ swego konia, a odleg³o¶æ miêdzy nim, a jego zwierzyn± kurczy³a siê nieub³aganie.


* * *


Jedna z izb w gospodzie Pod Paruj±cym Kielichem by³a sk±pana w bia³awej, nieziemskiej po¶wiacie. Pokój – choæ wyposa¿ony nader sk±po – w feerii magicznego ¶wiat³a zdawa³ siê byæ miejscem wyrwanym z innego ¶wiata. Po¶rodku pod³ogi, w centrum magicznego krêgu klêcza³ Sigvald, a nad jego d³oñmi unosi³ siê sygnet von Blauetenbergów.
W³a¶ciwie nie powinien by³ tego robiæ. Choæ hierarchowie Zakonu Ca³unu uwa¿ali ka¿dy kontakt z dusz± kogo¶, kto zmar³ w odleg³ej przesz³o¶ci za ciê¿ki grzech, za niepokojenie trzody Boga ¦mierci – Sigvald wiedzia³, ¿e byli g³upcami. Cz³onkowie Bractwa Ca³unu, a w szczególno¶ci jego komórki – Zakonu Trupiej ¦wiecy – wiedzieli, i¿ ka¿dy z bogów zamieszkujê Domen± Chaosu i ka¿dy z nich posiada swoje s³ugi – zwane potocznie demonami – a ludzko¶æ po prostu wypar³a siê tego faktu. Dowody by³y niezbite. Czy¿ dawni czarownicy wzywaj±cy imienia Pana Zimy – Ulryka, w zamierzch³ych czasach przed Sigmarem, nie potrafili przyzywaæ ze ¶nie¿nej zawiei duchów ogromnych widmowych wilków? Czy¿ ¶wiêci Sigmara podczas swych wizji nie widywali wielokrotnie skrzydlatych anio³ów nios±cych znak M³otodzier¿cy? Tak, demony nie by³y li tylko s³ugami Panów Chaosu, ale ludzie – najpewniej z lêku przed niezg³êbionymi otch³aniami Immaterium i ich przera¿aj±cymi mieszkañcami –  odrzucili ten ³±cznik ze ¶wiatem duchowym. I tak, przyzwanie ¯niwiarza, s³ugi Boga ¦mierci nie by³o grzechem, o¶wieceni cz³onkowie Bractwa wiedzieli o tym.
Ale wdzieranie siê tak g³êboko w Osnowê, niepokojenie esencji istoty martwego od wieków, a byæ mo¿e i przeklêtego przez wszystkich prawych bogów – to by³o ogromne ryzyko. Nawet dla tak do¶wiadczonego kap³ana jak Sigvald. I ta ¶wiadomo¶æ nape³nia³a jego serce lêkiem. Wszak to od jego powodzenia zale¿a³ los tej mie¶ciny, jak i byæ mo¿e ca³ej prowincji.
Ludzie Zakonu Ca³unu nazwali by go czarnoksiê¿nikiem, nekromant±, i niechybnie oddali by go Inkwizycji. U¶miechn±³ siê. Jakimi¿ s± oni g³upcami... „Ogieñ ogniem zwyciê¿aj”, jak mawia³ gmin. Sigvald nie by³ nieprzygotowany. By³ kim¶, kogo w szeregach Zakonu Trupiej ¦wiecy zwano „bia³ym nekromant±”, osob± specjalnie przeszkolon± do kontaktów z za¶wiatami.
Teraz jego umiejêtno¶ci zosta³y poddane ciê¿kiej próbie.
Po pierwszej fali ³agodnego transu przyszed³ sztorm poza¶wiatowej energii. Umys³ Sigvalda zaczê³y napastowaæ istoty poluj±cego na nierozwa¿nych czarodziejów – duchy i demony Eteru. Ale ja¼ñ kap³ana par³a wci±¿ naprzód, wzywaj±c imienia ¯niwiarza. Wiedzia³, ¿e jest bezpieczny, o ile jaka¶ wyj±tkowo potê¿na istota nie prze³amie magicznego krêgu. By³ zbyt g³êboko w odmêtach Królestwa Chaosu, by liczyæ, ¿e tak siê nie stanie. Mia³ ma³o czasu, Modli³ siê do Morra o si³ê.
G³osy w jego g³owie to pojawia³y siê, to znika³y – niektóre kusz±ce i zwodnicze, inne szydz±ce i kpi±ce. Przypomina³y mu o jego grzesznej przesz³o¶ci. Wzywa³y go. Przeklina³y go.
I nagle ucich³y.
Z rozdarcia Osnowy wyst±pi³ mroczny cieñ, okuty w czarny, postrzêpiony p³aszcz z g³êbokim kapturem skrywaj±cym jego lico. Fala Shyish, magicznego wiatru ¶mierci, owionê³a Sigvalda. Poczu³ on, jakby nagle stan±³ nagi na pó³nocnym lodowcu. Zapewne znów ubêdzie mu lat i przybêdzie kilka kolejnych pasemek siwych w³osów... Ale teraz to nie by³o wa¿ne. Dokona³ tego – wezwa³ ¯niwiarza. I zwar³ siê z demonem, usi³uj±c narzuciæ nañ sw± wolê, niby jarzmo, wolê oddanego s³ugi Morra. Rozkaza³ mu odnale¼æ duszê cz³eka, który by³ w³a¶cicielem sygnetu. Po sekundach, a mo¿e minutach, które dla Sigvalda zda³y siê wieczno¶ci±, ¯niwiarz znikn±³. Sigvald odetchn±³ – uda³o mu siê podporz±dkowaæ demona. Ale by³a to przedwczesna ulga i wiedzia³ o tym. W jednej chwili magiczny huragan dooko³a kap³ana przycich³ niemal zupe³nie, lecz do jego umys³u wla³a siê fala nowej energii. Moc tak brudna, czarna i plugawa, naznaczona ¶mierci±, nienawi¶ci± i potêpieniem. Sigvald walczy³, ¿eby nie zwymiotowaæ. Walczy³ o oddech, o ¶wiadomo¶æ... Dusza zmar³ego powróci³a do sygnetu. Cieszê przeci±³ szept – Kto... Kto... Kto siê o¶mieeela...?
- Wierny s³uga Boga ¦mierci, duchu nieczysty! Nie wyrywaj siê, nie zbiegniesz, póki ci nie rozka¿ê. Kto¿e¶ jest? Odpowiadaj!
- Przeklêty... Prze... przeklêty...
- W imiê Morra, rozkazujê ci: mów!
- Her... Hermann von... von Blau... Blautenberg... Po... potêpieeeniec... B±d¼ przekl... przeklêty...
Sigvald skupi³ siê i zaatakowa³ ducha ze zdwojon± si³±.
- Nie wywiniesz siê od odpowiedzi! Mów, kto¿e¶, kto miasto niepokoi!
- Krew... Krew na rêkaaach... Krew... Krwiopijcy... Oni... z mojej krwiii... Przeklêty... Dom... Dom w leeesie... Krew...
- Jaki dom? Gdzie? Kto ciê przekl±³?
- Dooom... Dom w lesie... Krew... Oni... z mojeeej krwi... B±d¼... przekl... przeklêty... ¿mijo...
Sigvald zorientowa³ siê ju¿, ¿e dalsza rozmowa z potêpieñcem jest bezcelowa. Zbyt by³ umêczony swoj± kl±tw±... czymkolwiek ona by³a. To nie mia³o sensu, dowiedzia³ siê tyle, co potrzebowa³.
- W imiê Morra, rozkazujê ci odej¶æ. Wyzwalam ciê, wracaj do piek³a, które jest ci domem.
Z cichym westchnieniem duch ulecia³ ponownie w Eter. Szczelina miêdzy rzeczywisto¶ciami zosta³a zamkniêta, a sygnet le¿a³ w d³oni kap³ana – zimny i martwy.
- Hermann von Blautenberg i dom w lesie. Nader ciekawe... Jak± tajemnicê skrywasz ty i ród twój?
Natarczywe pukanie do drzwi przerwa³o jego rozmy¶lania. Odsun±³ skobel i wyjrza³ w mrok korytarza. Sta³ tam przera¿ony m³okos, jeden z pacho³ków ze stra¿y miejskiej. Ch³opak wygl±da³ tak, jakby sam± kostuchê zobaczy³, a widok Sigvalda – ¶wie¿o po odbyciu straszliwego rytua³u, bladego i o i¶cie trupiej proweniencji – raczej nie doda³ mu otuchy. M³odzian wystêka³ – Panie... Cmentarz, na cmentarzu ¼le siê zadzia³o! Z³e siê pokaza³o! Bie¿ajmy, panie, bo straszno jest i waszej pomocy trza!

Dusz±cy fetor krwi by³ wszechobecny. Ch³ód zimowej nocy by³ dojmuj±cy i zw³oki stê¿a³y ju¿, ale odór ¶mierci nie chcia³ daæ zapomnieæ o jatce, jaka siê tu niedawno rozegra³a.
Cia³o jednego z rycerzy Zakonu Kruka – którego Sivald rozpozna³ jako truch³o Konrada – le¿a³o oparte o mur nekropolii. Kto¶, lub co¶, przedar³o siê przez jego stalow± zbrojê, rozrywaj±c j±, jakby by³a z papier-mâché. Czarny napier¶nik, kawa³ solidnej blachy, by³ rozorany przez ca³± szeroko¶æ klatki piersiowej. Rycerz by³ czê¶ciowo wybebeszony, jego wnêtrzno¶ci by³y na widoku. Mê¿czyzna nie zd±¿y³ nawet dobyæ miecza, a jego oblicze skryte pod ciê¿kim he³mem wyra¿a³o g³êbokie zaskoczenie i trwogê. Sigvald sta³ nad trupem razem ze stra¿nikami i ocala³ymi rycerzami. By³o ich o¶miu. Kap³an s³ucha³ relacji mistrza rycerzy, Sigismunda.
- Tak, z³e przysz³o z zewn±trz, choæ byli¶my czujni, i zabra³o dwu mê¿ów ku wiecznym Ogrodom Morra.
- Sigismundzie... Wystawi³em ¿ycie twych towarzyszy na hazard i krew ich na moich rêkach jest. Ale zaprawdê, oddali ¿ycie w sprawie s³usznej i na pewno Morr obdarzy ich za to wzglêdami szczególnymi...
- Tak, polegli w obronie Jego Ogrodów przez ciemno¶ci±. Byli gotowi na nieuniknione. Rycerze Zakonu Kruka zawsze s± gotowi, by zatañcowaæ z kostuch±.
- S³usznie prawisz. – Kap³an u¶miechn±³ siê smutno. – Jednakowo¿... dwóch silnych mê¿ów bêdzie nam, ¿ywym, brakowaæ na tym padole... Ale powiedzcie lepiej, jak to by³o onej nocy?
- Z³e przysz³o po pó³nocy – odpar³ rycerz ponuro. – Rozstawili¶my warty dooko³a Ogrodów tak, a¿eby jeden móg³ przyj¶æ drugiemu w potrzebie, gdyby trzeba by³o. Ale i to zawiod³o. Kiedy¶my bie¿yli na pomoc poleg³emu tutaj Konradowi, z³e wywiod³o nas, i jednocze¶nie przypu¶ci³o atak z drugiej strony nekropolii. – Rycerz wskaza³ rêk± w kierunku przeciwleg³ego krañca cmentarza. – I gdy Konrad le¿a³ ju¿, nie¿yw, dopad³o stró¿uj±cego tam Wilhelma, który tako¿ odda³ ducha Morrowi i wdar³o siê do Ogrodów. Wywiod³o nas, byli¶my jako te dzieciaczki we mgle...
Istotnie, ¶mieræ dwóch rycerzy by³a smutna, ale co¶ gorszego wisia³o w powietrzu. Sigvald ju¿ siê tego dowiedzia³. To, co przysz³o noc±, rozkopa³o te¿ mogi³ê Hermanna von Blautenberga... a cia³o znik³o. Fragmenty mrocznej uk³adanki poczê³y uk³adaæ siê w ca³o¶æ w g³owie kap³ana.
- Oni przyszli... z lasu – rzek³ Sigvald, tonem jakby nieobecnym, patrz±c na odleg³± ¶cianê kniei sk±panej w mroku.
- Tak, panie? – odpar³ zdziwiony nieco Sigismund. – Tak byæ mo¿e... Ale sk±d¿e¶cie...?
Sigvald przerwa³ mu w pó³ zdania. Wiedzia³, ¿e to du¿y nietakt, ale sytuacja wymaga³a dzia³ania, a nie s³ów.
- A... Ruprecht? – kap³an zni¿y³ swój g³os do szeptu, aby nie zwracaæ niepotrzebnej uwagi stra¿ników. – Co z nim...?
- Cicho sza, jako ta mysz pod miot³±. Mówi, ¿e niczego nie widzia³ i nie s³ysza³, a ¿e na rzyci siedzia³ – tego¶my dopilnowali.
Oczywi¶cie... ¬ród³o Chaosu tkwi³o w lesie, a Ruprecht, kimkolwiek by³, by³ tylko pionem w wiêkszej grze... Jutrzejszy przyniesie wiêcej odpowiedzi, a Sigvald nie dopu¶ci, by krew niewinnych zosta³a ponownie przelana.

Opoñcza Sigvalda raz po raz haczy³a o krzaki i zwisaj±ce nisko konary drzew, gdy przedziera³ siê przez las. By³o ju¿ wczesne popo³udnie – po wydarzeniach nocy i pospiesznych rytach pogrzebowych nad poleg³ymi rycerzami, kap³an wróci³ do siebie i za¿y³ choæ trochê snu. Rano zasta³ pod swoimi drzwiami s³ugê z listem od ojca Ruprechta, który poleca³ mu owego ch³opaka – zwanego Karlem – do s³u¿by. Chc±c nie chc±c, Sigvald zasiêgn±³ jêzyka w¶ród mieszkañców na temat posiad³o¶ci w lesie, po czym wyruszy³ tropem upiorów nocy.
Trop by³ nader nik³y i prêdko siê urwa³, ale by³o niemal pewne, ¿e tajemnicze znikniêcia mia³y zwi±zek z opuszczonym dworkiem von Blautenbergów, który to podobno sta³ jeszcze w lesie, zapomniany i opuszczony. I jeszcze znikniêcie trupa Hermanna... czy by³ to trop dobry, czy fa³szywy? Nie, innego nie by³o. Splata³o siê tu zbyt wiele niekorzystnych wydarzeñ. Sigvald westchn±³ ciê¿ko.
Las by³ mieszany, w przewa¿aj±cej czê¶ci iglasty. Nieliczne drzewa li¶ciaste mia³y nagie ga³êzie, a krzewy by³y martwe. Choæ na polach zima odpuszcza³a powoli, to w ostêpach puszczy trzyma³a siê jeszcze mocno. Ch³opak – Karl – wysforowa³ siê daleko przed niego. Ruprecht mia³ racjê, znaæ by³o, ¿e ów zna las i te okolice niby w³asn± kieszeñ. Przemyka³ miêdzy ga³êziami niby paj±k, lubo le¶ny duch, ledwo tylko wzbudzaj±c ruch ga³êzi i nielicznego listowia.
Karl by³ tak¿e wioskowym niedojd± – by³ niemy i ponoæ nieco ociê¿a³y na umy¶le. Poniewa¿ by³ s³ug± ojca Ruprechta, Sigvald nie ufa³ mu z pocz±tku, lecz szybko zawi±za³a siê miêdzy nimi niæ porozumienia. Ch³opak by³ us³u¿ny, nawet bardzie ni¿ trzeba, i poczciwy ponad miarê. Czy takie niedojda móg³by byæ niewolnikiem mrocznych mocy...?
Kap³an otrz±sn±³ siê z ciemnych my¶li i skupi³ siê na realnym celu. Dogoni³ Karla.
- Pewny¶, ¿e dobr± drogê obrali¶my?
Skinienie g³ow±. U¶miech.
- Ale daleko to?
Przeczenie. U¶miech. Skinienie rêk±.
- Nie rozumiem.
U¶miech. U¶miech. Wskazanie rêk± w stronê...
- Aha... rozumiem.
W³a¶nie w tym momencie Sigvald zobaczy³ pozosta³o¶ci starego traktu prowadz±cego do posiad³o¶ci. Po krótkiej drodze wzd³u¿ owej ¶cie¿ki, kap³an ujrza³ swój cel.
Dworek wy³oni³ siê spo¶ród szarobrunatnego lasu. By³ wielki, stary i bardzo, ale to bardzo nadgryziony zêbem czasu. Ró¿norodne pn±cza i porosty pokrywa³y jego spêkane ¶ciany. Posesjê otacza³ kilkumetrowej wysoko¶ci mur, teraz skrusza³y i zniszczony. Brama by³a wy³amana. Podchodz±c bli¿ej, Sigvald spostrzeg³ tarczê herbow± ze znakiem von Blautenbergów wisz±c± nad resztkami bramy. Czaszka przebita mieczem... Kap³an i niedojda przekroczyli bramê i weszli na dziedziniec.
Tutaj ¶lady zniszczenia by³y jeszcze bardziej widoczne. Ongi¶, budynek by³ przedstawicielem typowego imperialnego stylu ¶redniej szlachty, z szachulcowym murem, wysokimi ¶cianami i bogato wykoñczonymi drewnianymi zdobieniami. Teraz by³o to ju¿ tylko ruina. Kamienne fasady warowni i dworu by³y osmalone i sczernia³e, zapewne od ognia, a elementy drewniane niemal ca³kowicie zwêglone. Szerokie okna mia³y powybijane szyby, a dach w wielu miejscach zapad³ siê. Szopy i sk³adziki pod murem by³y ju¿ tylko wspomnieniem. Cud, ¿e to wszystko w ogóle jako tako pion trzyma³o...
Co gorsze, nie by³a to zwyczajna ruina. Splugawiony wiatr ¶mierci – Shyish z Dhar, splecione niby w chorych, mi³osnych karesach – kr±¿y³ nad dworem niby burzowa chmura. Dla magicznego wzroku Sigvalda by³o to co¶ wrêcz namacalnego. Opary czarnej mg³y dobywa³y siê z ziej±cych ran zniszczonych okien. Ciemno-purpurowe cienie ob³azi³y skrusza³e, dziurawe ¶ciany budynku. Je¿eli mogi³a Hermann von Blautenberga by³a ska¿ona, to ilo¶æ nieczystej energii obecna tutaj kaza³a przypuszczaæ, ¿e jest to miejsce nie z tego ¶wiata, lecz zgo³a z innego wymiaru, prastarego i gro¼nego, cuchn±cego niegodziwo¶ci±, rozk³adem i ¶mierci± – z samego Królestwa Chaosu...
Prawa natury i bogów zosta³y w tym miejscu z³amane. To by³o j±dro ciemno¶ci.
Sigvald obróci³ siê do Karla, który sta³ oniemia³y, przyt³oczony groz± budowli.
- Wejdê teraz do tego budynku. Ty zostañ tutaj. Je¿eli cokolwiek ciê zaniepokoi – dziki zwierz, bestia, lub inne, gorsze rzeczy – schowaj siê, lub daj mi znaæ, wedle mo¿no¶ci. Je¿eli nie wrócê, nim kompleta minie, to jest do zmierzchu zapadniêcia – wracaj do Nebeldorfu i przygotujcie siê na najgorsze... Sigismund bêdzie wiedzia³, co robiæ, gdy przeka¿esz mu to pismo – mówi±c to, kap³an wrêczy³ Karlowi przygotowany uprzednio list.
Natura jakby zamilk³a, zimowy wiatr przesta³ d±æ, a samotny Sigvald – z modlitw± do Morra na ustach – przekroczy³ bramy królestwa Chaosu.


* * *



Tytu³: Odp: Dziedzic - Czyli zwyciêskie opowiadanie autorskie mego autorstwa
Wiadomo¶æ wys³ana przez: Jovaen Styczeñ 12, 2011, 13:14:02
* * *


Jecha³ przez miasteczko, a miejscowi przed nim i przed jego wierzchowcem. To dobrze, ¿e plebs zna³ swoje miejsce w szeregu i nie wchodzi³ w drogê oddanego s³ugi Prawa. Nie bêd± ci ludzie przeszkod±, gdy bêdzie wymierza³ s³uszn± karê. Wszyscy byli g³upcami, nie¶wiadomymi tego, jak wielkie z³o wpu¶cili w swe obej¶cie... Burmistrz unika³ jego wzroku podczas rozmowy i kaza³ mu pój¶æ precz. Znaæ, ¿e nie ma w Imperium szacunku dla piewców Solkana, ale to siê wkrótce zmieni... Dobrze, ¿e morriañski zakonnik poszed³ po rozum do g³owy i ukorzy³ siê na widok znaku Boga Zemsty. T³usty g³upiec wskaza³ mu nawet drogê, któr± obra³ plugawy magus. Teraz ³owca czarownic skierowa³ swego konia na tê le¶n± ¶cie¿kê i pod±¿y³ za swoj± zwierzyn±. To by³o takie ³atwe... Plugawiec nawet nie próbowa³ siê maskowaæ. Choæ ³owca nie wiedzia³, czego ów niegodziwiec szuka w lesie, to nie dopu¶ci do tego, aby zdo³a³ on wyrz±dziæ jeszcze wiêcej z³a... zw³aszcza teraz, w wigiliê nowego roku, w dniu poprzedzaj±cym Hexensnacht.


* * *


Choæ w tym miejscu ewidentnie zionê³o nieczyst± moc± – przeszukanie warowni i dworku nie przynios³o wielkiego rezultatu. Sale i komnaty by³y w wiêkszo¶ci do cna ogo³ocone, po tym, gdy w¶ciek³y t³um pl±drowa³ dobytek znienawidzonych dziedziców... Sigvald jeszcze teraz czu³ energiê nienawi¶ci, która przylgnê³a do tego miejsca, niespokojne emocje, strach, grozê, zapach ¶mierci. Bardziej przyziemne zmys³y kap³ana rejestrowa³y tak¿e odór rozk³adu. By³ tutaj kurz, bardzo wiele kurzu, sporo zbutwia³ego drewna, kawa³ków ¶cian i dachu, gruzu i tym podobnych, a poza tym – ¿adnych istot ¿ywych, które normalnie zasiedla³y takie miejsca. ¯adnych nietoperzy, szczurów, paj±ków czy innego robactwa, które by³o w takich miejscach zawsze obecne. To zaniepokoi³o Sigvalda najbardziej. Piêtno ¶mierci by³o tu prawdziwie wszechobecne i obezw³adniaj±ce. Tyle ¿e poza tym, by³o tu ca³kowicie pusto i nic nie przykuwa³o uwagi kap³ana.
A¿ natrafi³ na zej¶cie do piwnic. Klapa znajdowa³a siê w ziemi, na podwórku, na ty³ach dworku i odkrycie jej porazi³o wied¼mi wzrok Sigvalda. Wej¶cie i po³o¿one ni¿ej piwnice cuchnê³y, miazmaty z³ej energii, mocniejsze ni¿ gdziekolwiek indziej, bucha³y wrêcz z mrocznych otch³ani, które skrywa³a klapa. To by³ znak od Morra, tam by³ klucz do rozwi±zania zagadki. Kap³an ostro¿nie zbli¿y³ siê do w³azu, lecz o ostatniej chwili cofn±³ rêkê. Skupi³ my¶li. Magia, oczywi¶cie. Proste zaklêcie magicznego alarmu. Kto¶ zabezpieczy³ wej¶cie do piwnic... Sigvald siêgn±³ miêdzy po³y szaty i doby³ ma³±, r¿niêt± w krysztale fiolkê. Woda ze ¶wiêtego ¼ród³a Morra, w archikatedrze w Luccini. Neutralizuje efekty niegodziwej magii, w pewnym ograniczonym zakresie, oczywi¶cie. Powinna wystarczyæ na tak prosty czar. Wyj±³ zatyczkê, po czym pokropi³ w³az i mosiê¿ny uchwyt klapy odrobin± ¶wiêtej wody. Zasycza³o i zionê³o smrodem zgni³ych jaj – znak, ¿e magia wody zadzia³a³a, Morr by³ ³askawy... Z nadziej± w sercu, kap³an pochwyci³ uchwyt i poci±gn±³. Zej¶cie do piwnic stanê³o otworem. Cuchnê³o rozk³adem, gorzej ni¿ w innych czê¶ciach domu, co nie zdziwi³o Sigvalda. Innego wyj¶cia nie ma - pomy¶la³ kap³an, po czym opu¶ci³ siê w dó³.

Jego wtargniêcie do tego królestwa dni minionych wzbudzi³o niewyobra¿alny tuman dusz±cego kurzu. Walcz±c o dech, Sigvald opar³ siê o ¶cianê, ciê¿ko kaszl±c, po czym rozejrza³ siê. Piwnica mia³a nieobrobione ¶ciany, wygl±da³a bardziej jak nora w ziemi, wykopana przez kreta, lub te¿ szczurocz³eka. Nisko zawieszony strop podpiera³y zbutwia³e belki. A z pomieszczenia, w którym sta³ kap³an – niby z przedsionka – wiód³ tunel, biegn±cy g³êbiej w ciemno¶æ. Sigvald z przewieszonego przez ramiê tobo³ka doby³ ¿agiew, po czym rozpali³ j±. Te piwnice by³y bardzo przestronne i ¶wiat³o pochodni nie o¶wietla³o nawet wszystkich ¶cian. Sigvald ruszy³ korytarzem przed siebie.

Wêdrówka przez te ska¿one tunele zapewne przyprawi³aby normalnego cz³eka o lekki ob³êd, lecz Sigvald by³ dobrze obeznany z ciemno¶ci±. By³ cz³onkiem Bractwa Ca³unu, kap³anem Trupiej ¦wiecy, oddanym s³ug± Morra. Nie lêka³ siê mroku. Wiedzia³, ¿e ów sam w sobie nie jest z³y, lecz z³e s± istoty, dla których jest on schronieniem. To ludzie, szalenie czarnoksiê¿nicy, nekromanci, a wreszcie Przemienieni – wampiry, byli niegodziwi. Ciemno¶æ Chaosu by³a w ich czarnych sercach. Ciemno¶æ zrodzona z przywar typowych dla istot rozumnych – strachu, g³upoty, ¿±dzy w³adzy...
Te, godne filozofa, rozmy¶lania przerwa³o osobliwe wra¿enie wêchowe. Odór ¶mierci, ale nie ten magiczny, mistyczny, ale ¶mierci prawdziwej, przyziemnej, namacalnej. Smród zw³ok, fetor krwi, p³ynów ustrojowych i zgnilizny. Sigvald przyspieszy³, aby odnale¼æ jego przyczynê.
Pomieszczenie, które otworzy³o siê przed nim by³o du¿e, okr±g³e, a w jego centrum kto¶ wykopa³ dó³. W dole tym odbywa³a siê upiorna orgia.
Dziesi±tki, nie setki zw³ok w przeró¿nych fazach rozk³adu le¿a³y na jednej kupie, przemieszane i spl±tane, niby w parodii mi³osnych uniesieñ. Trupy by³y w ró¿nych stadiach zepsucia – niektóre jeszcze ¶wie¿e, ledwo zaczynaj±ce siê rozpadaæ, inne za¶ obgryzione do bia³ej ko¶ci. Szczegó³y tego widoku by³y zbyt odra¿aj±ce, a¿eby móg³ je opisaæ cz³ek zdrowy na umy¶le.
Oto by³ powód zaginiêæ i rozkopanych mogi³... Zw³oki nieszczê¶ników, którzy wpadli w szpony szaleñca, który by³ zdolny do stworzenia tak makabrycznej kolekcji, by³y gromadzone tutaj, zapewne nie tylko od paru miesiêcy, lecz od lat, a Sigvald móg³ siê domy¶leæ, w jakim celu tak czyniono. Zadr¿a³. Jego duszê owion±³ ch³ód bezdennej grozy, na my¶l o tym, kto mo¿e byæ na tyle potê¿ny, aby d±¿yæ do o¿ywienia takiej ilo¶ci zmar³ych... i kto ma moc, dziêki której jest w stanie nad tak± armi± zapanowaæ.
Sigvald min±³ dó³, z niepokojem w sercu. Przeszed³ do nastêpnej komory. Poprzednie pomieszczenia, które mija³ na drodze do tego miejsca by³y albo puste, albo zastawione resztkami rzeczy typowych dla dworskich piwnic – beczkami, worami przegni³ej m±ki, belami zetla³ych tkanin, stosami zbutwia³ego drewna opa³owego... To miejsce by³o zgo³a odmienne.
Na licznych rega³ach sta³y fiolki, s³oje, menzurki i podobne utensylia. W niektórych s³oikach – ku zgrozie kap³ana – przechowywano rozmaite ohydztwa, jak na przyk³ad resztki ludzkich p³odów, nienazwane organy i inne okropieñstwa. Sto³y do sekcji, klatki, przyrz±dy, które sprawia³y wra¿enie wyposa¿enia komnaty tortur i tym podobne meble zape³nia³y inne zak±tki komnaty. By³y tak¿e liczne rega³y z ksiêgami – zaple¶nia³ymi, toczonymi przez robactwo woluminami, niechybnie skrywaj±cymi mroczne sekrety. To by³o serce mrocznego w³adztwa von Blautenbergów.
Sigvald podszed³ do sporego pulpitu w centrum komnaty, na którym by³y roz³o¿one rozliczne ksiêgi i zapiski. Trzymaj±c pochodniê w jednej rêce, wertowa³ papierzyska. Wszystko by³o pisane archaicznym Reikspielem, jakby sprzed setek lat. Dominowa³y wyliczenia, jak na przyk³ad: „Wissenburg – Nuln, Trakt G³ówny: 3”, albo „Pfeildorf, Nekropolja: 6”. Wszystkie te rachunki sk³ada³y siê w jedn±, upiorn± ca³o¶æ – sumê wszystkich porwañ zw³ok i podró¿nych w Wissenlandzie, na przestrzeni wielu d³ugich lat! Dreszcz przebieg³ przez plecy kap³ana, choæ nie by³o w piwnicach a¿ tak zimno.
Potem pocz±³ wertowaæ dziennik, w którym kto¶ prowadzi³ prywatne zapiski. „Rzeczon Rytua³ odprawion zostaæ winien, jako rzecze B.R., gdy oba Xiê¿yce pe³niê swej Postaci osi±gn±...” – Sigvald mimowolnie u¶miechn±³ siê. Ten, kto sporz±dza³ te notatki najwyra¼niej czu³ siê tutaj bezpiecznie, gdy¿ szyfr którego u¿ywa³, by³ bardzo prymitywny. „B.R.” oznacza³o w ¿argonie nekromanckim Ksiêgê ¦mierci, nies³awny grimuar autorstwa szalonego Araba, Abdula ben Raschida – „B.R.” w³a¶nie. Mroczna wiedza z kart tego tomiszcza pchnê³a Mannfreda von Carsteina – wampirzego ksiêcia Sylvanii – do napisania ohydnej Liber Necris, ksiêgi bêd±cej jeno odbiciem tajemnej, niegodziwej m±dro¶ci z kart Ksiêgi ¦mierci... Kap³an czyta³ dalej. „Rytua³ ów – Wjelkie Przebudzenie Su³tana ¦mierci...”... Sigvald, czytaj±c te s³owa, przypomnia³ sobie, gdzie s³ysza³ o takim rytuale...
Rzeczony obrzêd by³ nad wyraz potê¿n±, staroarabsk± ceremoni±, spadkobierstwem po Wielkim Rytuale Nagasha, Ojca Nekromancji. To w³a¶nie Wielki Rytua³ doprowadzi³ do zag³ady ca³e królestwo staro¿ytnej Nehekhary, przemieniaj±c jego mieszkañców w ¿ywe trupy. Lecz ¿aden cz³owiek nie jest na tyle potê¿ny, aby go powtórzyæ. Dlatego czarnoksiê¿nicy arabscy stworzyli w zamierzch³ych czasach Wielkie Przebudzenie Su³tana ¦mierci. By³o pokrewne Wielkiemu Rytua³owi, lecz s³absze, nie mia³o tak wielkiego obszaru dzia³ania... choæ mog³o zagroziæ stabilno¶ci ca³ego Wissenlandu, a potem – kto wie? W rêkach odpowiednio potê¿nego i pe³nego z³ej woli szaleñca wszystko by³o mo¿liwe. Rytua³ budzi³ bowiem armiê zmar³ych, którzy potem rozprzestrzeniali skazê ¶mierci dalej – w ten sposób, ka¿da zabita przez nieumar³ych istota sama stawa³a siê ¿ywym trupem. Ale to by³o dawno temu. Sigvald zastanowi³ siê. Ongi¶ owego rytua³u nie odprawiono chyba nawet dwukrotnie, pod³ug tajemnej wiedzy Bractwa. Czy w tej epoce mo¿liwe jest odprawienie podobnego rytua³u? Nawet Mannfred von Carstein nie powinien dysponowaæ tak± moc±, nigdy wszak nie dorówna³ Vladowi... Mo¿e szalony Heinrich Kemmler u szczytu swej potêgi? Ale teraz?
Potem wzrok Sigvalda pad³ na kolejn± stronê dziennika i kap³an zamar³. „Trzynastu Celebrantów, ka¿dy ze swej czystej Krwi, zbieraj±c siê rzeczonej Nocy...”... W±pierze. Oczywi¶cie. Sam pojedynczy krwiopijca by³ zbyt s³aby, aby dysponowaæ tak± moc±, lecz ca³a koteria Dzieci Nocy? To by³o mo¿liwe. Choæ nie umniejsza³o to nieprawdopodobieñstwa ca³ej sytuacji – potomstwo Neferaty niezwykle rzadko kooperowa³o ze sob±. Wampiry by³y na to zbyt dumne, zbyt aroganckie i to stanowi³o ich najwiêksz± s³abo¶æ. Ale je¿eli jaka¶ grupa krwiopijców mog³a siê zebraæ i zorganizowaæ... konsekwencje bêd± niewyobra¿alne. Co je do tego pchnê³o? Kto za tym stoi? I dlaczego Bractwo dowiaduje siê o tym dopiero teraz, w przededniu potencjalnej katastrofy?
Sigvald od³o¿y³ apokaliptyczny diariusz i powoli obróci³ siê od pulpitu. Rozejrza³ siê jeszcze raz po komnacie i dostrzeg³ co¶, czego pierwej nie widzia³. Skryte s³abym zaklêciem iluzji, w najg³êbszym mroku pracowni – masywne ¿elazne drzwi. Sigvald podszed³ do nich. By³y ciê¿kie i proste. Tak jak wtedy przy klapie – nim chwyci³ za klamkê, skropi³ odrzwia ostatnimi kroplami wody z Luccini. Ku zdziwieniu kap³ana – wrota same stanê³y otworem, gdy magiczna pieczêæ, która najwyra¼niej trzyma³a je zamkniête, rozwia³a siê.
Ze ¶rodka buchnê³o ch³odem. Pomieszczenie wewn±trz by³o niewielkie, w±skie i niskie, lecz d³ugie. W odró¿nieniu od reszty piwnic, kto¶ po¶wiêci³ temu miejscu wiele uwagi – pod³oga i ¶ciany by³y wy³o¿one marmurem, a gdzieniegdzie widnia³y ró¿norodne, fantazyjne zdobienia. W ¶wietle pochodni, ujrza³ Sigvald wnêki w ¶cianach, niby w katakumbach, przebiegaj±ce przez ca³± d³ugo¶æ grobowca. Szóstka takich wnêk znajdowa³a siê w ka¿dej ze ¶cian, a na katafalku na przeciwleg³ej ¶cianie pomieszczenia sta³a trumna. Sigvald rozejrza³ siê po pomieszczeniu. Poza sarkofagiem na katafalku, w ka¿dej z wnêk sta³a jedna trumna.
Trzyna¶cie trumien. A w ka¿dej z nich jeden krwiopijca. Z³a energia w grobowcu by³a namacalna i Sigvald nie musia³ siê upewniaæ co do zawarto¶ci trumien.
Tak jak podczas lektury dziennika, tak i teraz serce Sigvalda jakby przesta³o biæ. Bezg³o¶nie wycofa³ siê z grobowca, a ciê¿kie drzwi zamknê³y siê cicho. Dopiero potem pozwoli³ sobie na odrobinê s³abo¶ci. Opar³ siê o ¶cianê i pustym wzrokiem patrzy³ w mrok. Trzynastka krwiopijców. Ma³a armia sama w sobie zdolna dokonaæ zamachu stanu, szczególnie teraz, w dniach najwiêkszego od wieków kryzysu w Imperium. Bractwo zawiod³o. Sigvald istotnie spodziewa³ siê wampira, byæ mo¿e z garstk± s³ugusów, szalonego nekromanty, czy czego¶ w tym rodzaju... Czego¶, co wiele razy Sigvald wysy³a³ z powrotem w za¶wiaty, koñcz±c jego nienaturaln± egzystencjê. Ale trzyna¶cie, tak trzyna¶cie w±pierzy... Liczba ta ca³y czas hucza³a w g³owie kap³ana. Jego najgorsze przeczucia potwierdzi³y siê.
Kapitu³a w Siegfriedhofie zawiod³a, myli³a siê co do rozmiarów zepsucia... Ca³e Imperium by³o zagro¿one, gdy nowa armia zmar³ych pod w³adz± swych szalonych panów wyruszy, by siaæ ¶mieræ. Najwiêksze królestwo cz³owieka w Starym ¦wiecie jest zgubione. Pytania bez odpowiedzi dr±¿y³y jego sterany umys³. Kto? Dlaczego? Sk±d? Kiedy? Jak?
Nie. Oczywi¶cie, to nie mia³o teraz najmniejszego znaczenia. Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Byæ mo¿e szerzenie zw±tpienia by³o rzecz±, w której w±pierze osi±gnê³y mistrzostwo, ale on nie da siê na to nabraæ. Nie cz³onek Bractwa Ca³unu. On musi dzia³aæ. Jest jeszcze szansa. Pozosta³o jeszcze kilka godzin do Hexensnacht, ale to zawsze co¶. Gdyby tak...
Nie móg³ liczyæ na to, ¿e zg³adzi choæby jednego potwora – wampir pogr±¿ony w letargu by³ równie niebezpieczny, jak ten który nie spa³ – przebudzenie przychodzi³o zbyt szybko. Byæ mo¿e uda mu siê zabiæ jednego – a w nastêpnej sekundzie sam stanie siê ¿erem reszty. Nikt nie mo¿e stawiæ czo³a trzynastu krwiopijcom, nikt. By³o ju¿ za pó¼no na wezwanie posi³ków sk±dkolwiek – zanim wici dotr± choæby do Wissenburga, legion zmar³ych ju¿ bêdzie w drodze do miasta. Pozostawa³y zatem tylko ¶rodki tajemne, magiczne.
Za pomoc± plugawej ksiêgi Sigvald móg³ przys³u¿yæ siê Morrowi. Tak, wiedzia³ o jeszcze jednym rytuale ukrytym na kartach Ksiêgi ¦mierci... O Rytuale Pieczêci, co niczym otch³anna g³êbia poch³ania moc Dhar, powstrzymuje umar³ych od wstawania z grobów i... pieczêtuje krwiopijców w ich trumnach, a tych, co nie ¶pi± rzuca ponownie w objêcia letargu... Zanim magia obrzêdu przestanie dzia³aæ – z kapitu³y siegfriedhofskiej przybêdzie piêædziesiêciu, nie, stu, rycerzy Zakonu Kruka, aby zakoñczyæ blu¼nierczy ¿ywot Dzieci Nocy. A potem spali siê posiad³o¶æ, tak, razem z niegodziwym grimuarem, ojczulka Ruprechta dla pewno¶ci obwiesi siê... Tak, pozosta³a jeszcze nadzieja.
W ostateczno¶ci, je¿eli nie uda siê dope³niæ rytua³u – spali ksiêgê, bez niej krwiopijcy nic nie zdzia³aj±. I bêdzie istnia³a jeszcze szansa, aby zakoñczyæ ich nie-¿ycie.
Rzuci³ siê do rega³ów z ksiêgami i rozpocz±³ poszukiwania. Po parunastu minutach gor±czkowego przerzucania woluminów, odnalaz³ ten, który zadecyduje o byæ albo nie byæ tego zak±tka Starego ¦wiata – Ksiêga ¦mierci – ohydny grimuar, tchn±cy pradawnym z³em... Legendarna ksiêga by³a ob³o¿ona byle jak, w bury papier, tak, by nie zwraca³a niczyjej uwagi. Na wewnêtrznej stronie obwoluty widnia³ podpis w³a¶ciciela – „Helmut von Blautenberg”. Gdy wydobywa³ ksiêgê, co¶ jeszcze przyku³o jego uwagê. Oprawiony w dobrej jako¶ci skórê rêkopis, kronika pochówków w Nebeldorfie z zamierzch³ych lat... Poszukiwana przez niego kopia, któr± zdradziecki wielebny „zawieruszy³”... By³o tu wszystko, co rzuca³o pewne ¶wiat³o na historiê rodu von Blautenbergów. „2014, 02. Sigmarzeit – Helmut von Blautenberg (Dziedzic) – Potêpion i z wjelk± atencyj± pochowan”, „2166, 10. Ulriczeit – Hermann von Blautenberg, syn Helmuta (Dziedzic) – Potêpion  i z wjelk± atencyj± pochowan” – g³osi³y wpisy. Miêdzy tymi notkami nie by³o ¿adnego von Blautenberga. Nawet, je¿eli przyjmie siê, i¿ Hermann by³ pogrobowcem, to zmar³ – lub zapewne zosta³ zg³adzony przez mot³och, lubo przez swych pobratymców – w wieku ponad 150 lat! Wszystko jak na tacy – pochówek Hermanna nie bez kozery wskazywa³, ¿e ów by³ zrodzony z rodu wampirów. Ci±g³o¶æ dynastii zapewniona – Sigvald nieraz spotyka³ siê z takimi przypadkami, ¿e gdy ojciec dochowa³ siê ju¿ syna, przyjmowa³ Poca³unek Krwi od swego antenata. A potem jego syn, po osi±gniêciu dojrza³o¶ci, i gdy sp³odzi³ ju¿ dzieci, sam stawa³ siê w±pierzem – dziêki ojcu, choæ mo¿e i dziêki matce. Stosunki w wampirzych rodach by³y nie do ogarniêcia dla zwyk³ych ludzi, i nie by³o rzadko¶ci±, ¿e podczas sukcesji lub jaki¶ czas po niej syn obraca³ siê przeciwko ojcu... Taka by³a skaza krwiopijców – powód, dla którego byli oni sami sobie swym najwiêkszym wrogiem. I Sigvald wiedzia³, ¿e tylko dziêki tej przyrodzonej nienawi¶ci, pogardzie i arogancji nie zaw³adnêli jeszcze ¶wiatem ¿ywych...
A suczy syn – Ruprecht – kry³ swoich mocodawców – by³o to jasne jak s³oñce... Sigvald dopilnuje, ¿e gdy ta noc grozy dobiegnie koñca, ojczulek powêdruje tam, gdzie jego miejsce – czyli w p³omienne objêcia stosu...
Kiedy z tym przyrzeczeniem w g³owie zbiera³ ksiêgi do swego tobo³ka, co¶ – jakby papierowy motyl – wyfrunê³o spo¶ród kryjówki miêdzy ksiêgami na regale. Sigvald pochwyci³ to w locie. List. Sigvald roz³o¿y³ kartkê i przeczyta³ go. Choæ ani nadawca, ani adresat nie ujawniali siê w tre¶ci wiadomo¶ci, tre¶æ zastanowi³a kap³ana. „...W najczarniejszej Godzinie, gdy uderzy ¯mija, Syn i Dziedzic powróci, by dope³niæ Przeznaczenia”... I jeszcze: „Choæ wyjecha³ W. do Altdorfu, niechybnie jest jeszcze Jego Syn – G. –  co upomni siê o Dziedzictwo i o Schedê po Ojcu...”. Te s³owa poruszy³y co¶ w umy¶le Sigvalda. Von Blautenbergowie w stolicy? Czy¿by zbiegowie? Kim by³ ów „W.”, a kim jego syn – „G.”? Ju¿ gdzie¶ s³ysza³ to okre¶lenie – „¯mija”, ale czym – na wszystkie duchy za¶wiatów – by³o owo „Dziedzictwo”, owa „Scheda”?
Nie, mroczne podziemia nie by³y dobrym miejscem na tego typu rozmy¶lania. Czas nagli. Niechybnie w±pierze nied³ugo poczn± siê budziæ, do obrzêdu siê szykowaæ. A kiedy spostrzeg± nieobecno¶æ swej ksiêgi, mo¿e rozpêtaæ siê istne pandemonium... Do tego czasu, lepiej siê bêdzie st±d oddaliæ, a czasu nie marnowaæ. Schowa³ list razem z ksiêgami, do tobo³ka.
Sigvald opu¶ci³ wiêc pracowniê, wcale nie maskuj±c ¶ladów swojej obecno¶ci. Niewiele mog³o to ju¿ zmieniæ. Teraz mo¿e postawiæ ju¿ tylko na jedn± kartê. Kiedy wynurzy³ siê z podziemi by³o ju¿ blisko zmierzchu, choæ jeszcze nie ca³kiem ciemno. Do nowego roku zosta³o najdalej jak ze trzy – cztery godziny. Ruszy³ w drogê powrotn± przez dworek, aby odnale¼æ Karla i powróciæ do Nebeldorfu.

Zatrzyma³ siê o krok od ¶mierci. Literalnie. Zimne ostrze rapiera dotknê³o jego szyi – drobina krwi z rozciêtej przez perfekcyjnie naostrzony rapier skóry pociek³a po habicie. Sta³ w drzwiach wej¶ciowych dworku von Blautenbergów i najwyra¼niej kto¶ postanowi³ na niego zapolowaæ.
- Podaj mi choæ powód, tylko jeden, dla którego mam ci nie odebraæ ¿ycia, tu i teraz.
Srebrny, d¼wiêczny g³os przeci±³ pe³n± napiêcia ciszê. Sigvald powoli odwróci³ g³owê w stronê ¼ród³a g³osu, na tyle ostro¿nie, a¿eby nie dopu¶ciæ do podciêcia sobie gard³a.
Sta³ obok niego, przy wej¶ciu do posiad³o¶ci – wysoki, szczup³y mê¿czyzna w ciemnych szatach ³owcy czarownic. Mia³ poci±g³± twarz i gorej±ce, pe³ne szalonej pasji oczy. Amulet ze z³ota, przedstawiaj±cy miecz okolony s³oneczna aureol± b³yszcza³ ponuro w ¶wietle zachodz±cego s³oñca.
- Powód? Niejeden. – Mimo sytuacji, Sigvald nie straci³ rezonu. – Po pierwsze, jak wnioskujê z  twego ubioru, jeste¶ inkwizytorem, a wiêc dzielimy ten sam cel. Po drugie – chroni mnie prawo, tak boskie, jak i elektorskie. Po trzecie – czy¿ Solkan pochwala zabijaæ nieuzbrojonych, bez uprzedniego os±dzenia i stwierdzenia przewin, lubo w emocji przyp³ywie...?
£owca poruszy³ siê powoli ze swojego miejsca i stan±³ przed kap³anem. Nie opu¶ci³ rapiera.
- Nie powo³uj siê na imiê Sprawiedliwego Pana, plugawcze! On to stoi ponad twoim „elektorskim prawem” i ponad twym bo¿kiem – patronem sêpów i ¶cierwojadów! A w szczególno¶ci, stoi On ponad takim jak ty, co w nieczysto¶ci i ¶mierci siê babraj±! Odpowiadaj lepiej, czego ¿e¶ szuka³ w tym¿e zrujnowanym domostwie?!
- Zaprawdê, mianujesz siê obroñc± „sprawiedliwo¶ci”, Prawa, a wiesz tak niewiele... Nie podoba mi siê bycie indagowanym pod twym mieczem, ³owco. Opu¶æ broñ. – Spojrza³ w szare, stalowe oczy wied¼mo³apa. – Upraszam.
Jakby w odpowiedzi, oczy ³owcy za¶wieci³y niezdrowym blaskiem. Szalony - niechybnie przemknê³o przez my¶l Sigvaldowi.
- Ukrywasz co¶, pomiocie diabelskich lêd¼wi! Lêkasz siê miecza prawo¶ci!
- Bynajmniej... – Sigvald zwalczy³ gniew. Nie by³ w nastroju na takie bezowocne swary. – Morr os±dzi me intencje po ¶mierci, a teraz mam zadanie do wykonania. Chcesz wyja¶nieñ? Dla waszej wie¶ci – dom z³ego przeszukiwa³em, dla dobra tego miasta. Nie macie mi nic do zarzucenia, poza swym przekonaniem, lecz czy¿ na twych oczach uczyni³em co¶ niestosownego? Twoja czujno¶æ jest chwalebna, ³owco, ale wiedz, ¿e instynkt cz³owieczy bywa najbardziej zwodniczym z doradców. Wybaczcie – lecz albo wspomo¿ecie mnie w walce z Chaosem, albo zejdziecie mi z drogi...
Inkwizytor odst±pi³ i opu¶ci³ broñ, lecz jej nie schowa³.
- Tym razem macie szczê¶cie, kap³anie. Tym razem Solkan postanowi³ mieæ dla ciê zmi³owanie, lecz pamiêtaj – równie ³atwo mo¿e ci je odebraæ. A wtedy spotka ciê kara po stokroæ gorsza od losu twojego s³ugi-niemoty. Bêdê mia³ ja baczenie na twe postêpki!
Po czym obróci³ siê i bez przestawienia siê, czy choæby po¿egnania, odszed³, ³opocz±c p³aszczem. Po chwili zza bramy dobieg³ Sigvalda têtent kopyt odje¿d¿aj±cego konia. Kap³an podszed³ do skrwawionej postaci Karla le¿±cej na ziemi. Ch³opak ¿y³, ale by³ ledwo przytomny. £owca widaæ wy³adowa³ na niedojdzie swój gniew... Sigvaldowi ¿al siê zrobi³o tego wioskowego przyg³upa, który teraz kuli³ siê niby zbity pies. Pomóg³ mu wstaæ i bez s³owa poprowadzi³ go na szlak wiod±cy ku Nebeldorfowi.
Dobrze, ¿e nie zebra³o siê mu na przeszukanie torby - przemknê³o przez my¶l kap³anowi, gdy przedziera³ siê przez mroczny las, zastanawiaj±c siê nad tym, jak du¿ym zagro¿eniem dla jego planów jest stanowi siê szalonego ³owcy-solkanity.

Do Nebeldorfu wrócili ju¿ dobrze po zmierzchu. W krótkich s³owach Sigvald powiadomi³ Bauermanna o tym, a¿eby mu w nocy nie przeszkadzano i ¿eby czuwaæ, bo wszystko mo¿e siê staæ. Musia³ mieæ zmi³owanie nad starym cz³owiekiem i nad spokojem mie¶ciny, przeto o le¿u wampirów nie wspomina³. Sigismunda i pozosta³ych siedmiu rycerzy postawi³ w stan gotowo¶ci i znów wys³a³ ich na stró¿owanie, na obrze¿a miasteczka, a¿eby z³ego wypatrywali. Kap³an wiedzia³ a¿ za dobrze, i¿ w razie niepowodzenia rytua³u nie uda siê rycerzom odeprzeæ fali ciemno¶ci – bêd± kolejnymi lud¼mi na jego sumieniu, razem z – chwaliæ bogów! – piêcioma setkami mieszkañcami Nebeldorfu. Ale nie móg³ ich odprawiæ, kazaæ im salwowaæ siê ucieczk± – obowi±zek by³ silniejszy. Wiedzia³, ¿e i tak by nie pos³uchali takiego rozkazu. Karla odprawi³ do jego izby w gospodzie i kategorycznie zabroni³ mu przeszkadzaæ.
„Wioska Mgie³” rozpoczê³a odliczanie godzin do pó³nocy, do nowego, 2523 roku, do Hexensnacht. Wszyscy w³o¶cianie pozamykali siê i zabarykadowali w swych domostwach. Ka¿dy wywiesi³ u drzwi jaki¶ amulet, lubo wi±zkê jakiego¶ ziela. Ka¿dy modli³ siê do swojego boga. W Ogrodach Morra, ojciec Ruprecht za¶ winien by³ odprawiaæ obrzêdy ku czci Boga Snu i ¦mierci, dla przeb³agania duchów zmar³ych i zapewnienia spokoju ¿ywym.
Z uliczek Nebeldorfu zaczê³a wype³zaæ mg³a. Rozpoczê³a siê godzina próby.


* * *


W ciemno¶ci swej izby pocz±³ Sigvald czyniæ przygotowania do Rytua³u Pieczêci.
Nie posiada³ wszystkich potrzebnych ingrediencji, ale nie by³y one niezbêdne – by³ na tyle potê¿nym bia³ym nekromant±, i¿ móg³ sobie poradziæ bez nich. Posiada³ ksiêgê wiedzy zakazanej, drug± w stopniu potêgi, po dziewiêciu ksiêgach Liber Nagash – pióra samego Wielkiego Nekromanty. To musia³o wystarczyæ. I wystarczy.
Zas³oni³ okiennice. Na stole roz³o¿y³ ksiêgê. Na pod³odze wyrysowa³ potê¿ny, potrójny magiczny kr±g. Tuzin amuletów ochronnych b³yszcza³ na jego szacie.
Do tej pory nawet przed sob± nie chcia³ przyznaæ jednego... Poprawnie ukoñczony Rytua³ Pieczêci os³abia wampiry i uniemo¿liwia w najbli¿szym otoczeniu czarodzieja stosowanie magii nekromantycznej, to prawda... Prawd± jest tak¿e to, ¿e odbywa siê to za cenê ¿ycia maga. Zawsze koñczy siê ¶mierci± odprawiaj±cego obrzêd. Si³y witalne czarodzieja musz± w pe³ni z³±czyæ siê z Shyish, tylko wtedy zaklêcie jest dostatecznie potê¿ne.
Pierwotna wersja zaklêcia przewidywa³a mo¿liwo¶æ z³o¿enia ofiary z tuzina wci±¿ bij±cych serc z dwunastu istot rozumnych nie posiadaj±cych zmys³u magii... Ale to pozostawa³o poza wszelk± dyskusj±. Gdyby siê do tego zastosowa³, nie ró¿ni³ by siê w niczym od tych, których poprzysi±g³ zwalczaæ. I zapewne zacz±³by zatracaæ siê w Chaosie... Lecz nawet takiego czaru – pozbawionego ofiary z postronnych – nie wolno by³o stosowaæ pochopnie, szczególnie kap³anom. Nawet cz³onkowie Trupiej ¦wiecy s± przed nim przestrzegani. Ale czas by³ najwa¿niejszy, a cena – choæ wysoka – konieczna. Skoro tak mas siê staæ – niech i tak bêdzie, Sigvald dokoñczy swego grzesznego ¿ywota w obronie tej ma³ej, zapad³ej mie¶ciny i jej cuchn±cych mg³± mieszkañców... Ale w konsekwencji mo¿e ocaliæ Imperium. Ka¿da cena by³a tego warta. Morr mu wybaczy, tak± mia³ nadziejê.
Rozpocz±³ wypowiadanie pierwszych s³ów inkantacji, a wszystkie Osiem Wiatrów poczê³o wirowaæ dooko³a niego, najsilniej za¶ d±³ zwiastun ¶mierci – Shyish.

Co¶ by³o nie tak. Od pocz±tku co¶ by³o bardzo nie tak.
Karl sta³ za drzwiami izby Sigvalda i obserwowa³ przebieg ceremonii przez dziurkê od klucza. Nie ciekawo¶æ, lecz strach przed upiorami nocy i przed z³ym ³owc± wied¼m przygna³ go tutaj. Pan Sigvald by³ dobry. Nie bi³ tak jak z³y Pan Wielebny Ojciec Ruprecht i nie robi³ mu... „tych” rzeczy. Przez ten krótki czas, Karl naprawdê polubi³ Pana Sigvalda.
Ale kiedy ja¶niej±ca magiczna moc poczê³a roz¶wietlaæ ca³± izbê, wlewaæ siê w kap³ana, który przemawia³ g³osem nie swoim, lecz zgo³a obcym, strasznym, a mówi³ rzeczy w jêzyku niezrozumia³ym dla Karla... ch³opak poczu³ gdzie¶ w g³êbi siebie, ¿e to nie jest zwyk³ obrz±dek ku czci Morra. Czasami widywa³, jak odprawia³ je  Pan Wielebny Ojciec Ruprecht. Nie, to zupe³nie nie wygl±da³o w ten sposób.
Karl poci³ siê jak ruda mysz, a ¿o³±dek mia³ zwi±zany w supe³, gdy huragan magicznej energii w ¶rodku przybiera³ na sile, doskonale widoczny, nawet dla kogo¶ tak pozbawionego wied¼miego wzroku, jak on. Powinien co¶ zrobiæ. Ale co? Grunt usuwa³ siê mu spod nóg. Nie mo¿e przeszkodziæ Panu Sigvaldowi – nadto siê boi. Nie móg³ i¶æ do Pana Ruprechta. By³ sam.
I nagle, Sigvald uniós³ siê w powietrze, a huragan mocy wci±¿ wzmaga³ siê... Wtedy niedojda pocz±³ uciekaæ.
Zbieg³ dó³, po schodach martwej i cichej gospody, na parter. Ucieka³ – byle gdzie! v przed siebie, gdzie go oczy ponios±! Byle z daleka od Pana Sigvalda, który by³ teraz Strasznym Panem Sigvaldem. Odsun±³ skobel ze starannie zaryglowanych drzwi gospody, wypad³ na zewn±trz, w ch³odn±, mglist± noc i... zderzy³ siê z kim¶.
Cieñ sta³ przed gospod±, smuk³y i wysoki, okuty w p³aszcz i kapelusz wied¼mo³apa. Niedojda zamar³, gdy straszliwy inkwizytor pochyli³ siê nad nim i zrobi³ grymas, który mia³ byæ – chyba – u¶miechem.
- No, no, no, czy¿ to nie nasze ch³opaczysko-niemota, s³ugus kap³ana? Co¿e¿, ch³opcze, dok±d tak bie¿ysz? Gore tam, czy co...?
Przeczenie. Przeczenie. Próba ucieczki, lecz rêka z³ego ³owcy trzyma jego ³achmany w ¿elaznym u¶cisku...
- Co jest? No dalej! Wykrztu¶ to! Nie mam na ciê czasu, szczeniaku, ³achmyto.
Przeczenie. Przeczenie. Przeczenie.
- Nie pozostawiasz mi, ch³opcze, wyboru... Pogadaæ, nie pogadam, a muszê ja siê upewniæ czy z naszym drogim kap³anem wszystko aby w porz±dku... To przecie¿ niebezpieczna noc.
I nie zwa¿aj±c na rozpaczliwe, nieme protesty biednego g³upka, inkwizytor wparowa³ do gospody Pod Paruj±cym Kielichem. Skierowa³ siê na pierwsze piêtro i stan±³ przed drzwiami pokoju kap³ana z Bractwa.
- Cuchnie czarnoksiêstwem... A wiêc to ¿e¶ chcia³ mi przekazaæ. – Spojrza³ na niedojdê uczepionego jego p³aszcza. – Paszo³ won, parobie.
Po czym kopn±³ ciê¿kim butem do konnej jazdy w drzwi Sigvalda. Te ust±pi³y i stanê³y otworem. W ¶rodku, kap³an unosi³ siê na oparach magicznej energii, dobre pó³ metra nad pod³og±. Otworzy³ oczy, w¶ciek³e, gorej±ce tajemnym ametystowym p³omieniem oczy.
- G£UPCY! – zakrzykn±³ nie swoim g³osem. – WYJ¦Æ! WYJ¦Æ!
Po czym nie zdo³a³ powiedzieæ nic wiêcej, gdy¿ run±³ jak d³ugi na pod³ogê, po tym, jak ³owca czarownic wyr¿n±³ go solidnym ku³akiem miêdzy oczy.
Magiczna burza przygas³a, po czym zamar³a kompletnie.


* * *


Przebudzenie nie nale¿a³o do przyjemnych. Sigvald obudzi³ siê w jakich¶ mrocznych i zimnych katakumbach, a jego rêce by³y bole¶nie wykrêcone do ty³u i przywi±zane do krzes³a, na którym siedzia³. W g³owie jeszcze hucza³o mu, z powodu niedawnego odprawiania rytua³u... Nag³y przeb³ysk ¶wiadomo¶ci sprawi³, i¿ kap³an gwa³townie rzuci³ siê na swym siedzisku. Rytua³ Pieczêci! Hexensnacht! Le¿e wampirów w posiad³o¶ci! Przeklêty, pogrzebany za ¿ycia Nebeldorf! Zdradziecki ³owca wied¼mo³ap, który do tego doprowadzi³! Sigvald rzuca³ siê na krze¶le, próbuj±c zerwaæ swe wiêzy. Bezskutecznie. Z korytarza naprzeciwko dochodzi³y jakie¶ kroki i odg³osy rozmowy.
- Mówi³em ci, mówi³em! By³o mi go na g³owê nie zwalaæ! To nie jest miejsce na tego typu rzeczy! – Sigvald ze zdumieniem rozpozna³ g³os Ruprechta. Zakonnik by³ podniecony, jak rzadko.
Drugiego z mê¿czyzn pozna³, gdy obaj wkroczyli do komnaty. Szalony wied¼mo³ap. Oczywi¶cie. A któ¿by inny?
- Proszê, proszê, nasz czarnoksiê¿nik przebudzi³ siê... Jeste¶ w nielichych tarapatach i wiesz po tym, prawda? – podj±³ inkwizytor.
- Wypu¶æ mnie, g³upcze – odpar³ Sigvald cichym, spokojnym g³osem, choæ serce mu dr¿a³o. – Wypu¶æ, boæ sam ¿e¶ nie jest ¶wiadom, co tê mie¶cinê spotkaæ mo¿e, je¿eli pozostanê spêtany...
- Och, podejrzewam, co sta³oby siê, gdybym nie przerwa³ twojego czarnoksiêskiego spektaklu. Nie wiem, có¿ za diabelstwo tam warzy³e¶, ale samo posiadanie tego¿ grimuaru... – Tu z obrzydzeniem doby³ ze swej torby Ksiêgê ¦mierci, jakby tyka³ jakiego¶ wyj±tkowo t³ustego i w³ochatego paj±ka. – ...pozwala ka¿demu ³owcy na skierowanie ciê w p³omienie... bez s±du. Bo tutaj ja – Pochyli³ siê nad Sigvaldem. – jestem sêdzi±, przysiêg³ym... i katem. Wiêcej szacunku zatem, zrozumiano, nêdzniku?
Sigvald odchyli³ g³owê i spojrza³ ³owcy w oczy, ¶miej±c siê chrapliwie.
- Widzê, ¿e dzia³asz w doskona³ej komitywie z tym ¶cierwem tutaj – g³ow± wskaza³ Ruprechta, kul±cego siê za ³owc± – nie¶wiadom, kto tutaj jest prawdziwym s³ug± Chaosu. Wielebny Ruprechcie, dlaczego zaginiony rocznik pogrzebów znalaz³em ja, cudownie odnalezion, w krwiopijców le¿u? Dlaczego ¿e¶ stara³ siê za cenê wszelk± nie pozwoliæ a¿ebym siê dowiedzia³, komu to s³u¿ysz naprawdê?
Za¿ywny kap³an zblad³ i wygl±da³ jakby chcia³ zapa¶æ siê g³êboko pod ziemiê.
- Majaczy... na pewno majaczy, inkwizytorze... – odpar³ zakonnik dr¿±cym g³osem. – Dyæ w mie¶cie nie ma ¿adnych w±pierzy, i ja mu tak prawi³em... A on... pobie¿y³ tam, a teraz takie... takie ³ajdactwo, tak wielka niegodziwo¶æ...
- S³usznie prawicie, Ruprechcie... Taka niegodziwo¶æ ze strony, z której nie winienem siê tego spodziewaæ... To smutne, ¿e¶ wypar³ siê swego boga i s³usznej sprawy. Ale Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak sam rzek³e¶ ongi¶... nie zapominaj o tym.
- Do¶æ! – zakrzykn±³ ³owca. – Nic mnie nie obchodz± wasze kap³añskie swary! Wy, ojcze, opu¶æcie lepiej tê komnatê, boæ to zadanie dla wprawionego inkwizytora.
Ruprecht bez s³owa odwróci³ siê i odszed³. Nie spojrza³ Sigvaldowi w oczy. Inkwizytor natomiast, kontynuowa³ przes³uchanie, wpatrzony w spêtanego kap³ana, niby pies w kawa³ miêsa.
- Oszczêd¼ i sobie i mnie czasu i wyznaj od razu – ksiêga w twoich rêkach, wniosek prosty – jeste¶ wa¶æ nekromant± i z³oczyñc±. Na w³asne oczy obrz±dek ¿em widzia³.
- Patrzysz, lecz nie widzisz... – mrukn±³ Sigvald. – ¦wiadom ¿e¶ nie jest, ¿e to, com czyni³, czyni³ ¿em dla dobra miasta. Daj mi to wy³o¿yæ, us³uchaj – w piwnicach starej posiad³o¶ci lêgn± siê w±pierze i... – Siarczysty policzek przerwa³ mu w pó³ zdania.
- Nonsens! Wiem ja o mrocznych sprawkach Bractwa Ca³unu, a Zakonu Trupiej ¦wiecy w szczególno¶ci! Wszyscy¶cie mi³o¶nicy demonów, czarni magowie! Zd±¿am ja twym tropem, od Altdorfu, a¿ do tego miejsca. Wyznaj – chcia³e¶ sprowadziæ zgubê na to spokojne miasto, tak, jak ¿e¶ poczyni³ w Altdorfie!
Najwyra¼niej, ów szaleniec wiedzia³ o Sigvaldzie wiêcej, ni¿ siê kap³anowi pierwej zdawa³o... Postanowi³, ¿e w pewnych sprawach nie warto stawiaæ oporu.
- Tak, wyznajê... – szepn±³ cicho. – Wyznajê, i¿ ongi¶ by³em adeptem zakazanej sztuki nekromancji, g³upcem na us³ugach czarnych mocy... Ale to siê zmieni³o. Od 15 d³ugich lat s³u¿ê wiernie Morrowi i Cesarstwu. Uczyni³ ¿em dla nich wiele dobrego, jako bia³y nekromanta, wojuj±c na ka¿dym kroku z czarnoksiêsk± zaraz± i wystêpkiem, w ka¿dym zak±tku Imperium. W mej misji wspomog³o mnie Bractwo Ca³unu. A ty, dumny ³owco? Czy mo¿esz o sobie powiedzieæ to samo? Ile dobrego zrobi³e¶, poza wzbudzaniem trwogi w¶ród ludu prostego i spaleniem kilku nieszczêsnych, zmutowanych prostaczków? Komu teraz s³u¿ysz?
- A wiêc wyznajesz... – odpar³ ³owca cicho. – To, co¶ powiedzia³, wystarczy abym od razu rzuci³ ciê p³omieniom. Bowiem ka¿dy, kto babra³ siê w czarnej magii jest ska¿ony na ca³e ¿ycie. Ale ty dalej stajesz mi na drodze, mój os±d podwa¿asz. Przyznam, ¿e zadziwiasz mnie, czarnoksiê¿niku, i sam nie wiem, dlaczego dychasz jeszcze.
- Mam glejt nietykalno¶ci od elektora Stirlandu – rzek³ Sigvald cicho, ¶wiadom, ¿e dla wyznawcy Prawa, ziemskie umowy i przyziemna polityka nie warte s± nawet spluniêcia. Nie przeliczy³ siê wcale.
- Plwam na twe papiery. Jako nekromanta na us³ugach heretyckiego bractwa oszuka³e¶ swego protektora, co do celu twej misji. A wiêc Solkan uznaje ów glejt za nieby³y. – Siêgn±³ za pazuchê. – Patrz, oto twoje papierzyska, kap³anie. Oto je uniewa¿niam, z woli Solkana – rzek³ z m¶ciw± satysfakcja w g³osie, dr±c dokumenty na strzêpy.
Sigvald opu¶ci³ g³owê. Wszyscy bogowie niech maj± tego g³upca w opiece... Z powodu swego religijnego zapa³u, ³owca byæ mo¿e postawi³ w³a¶nie czê¶æ Imperium w stan wojny domowej...
Inkwizytor odwróci³ siê i rzek³ w zamy¶leniu – Dysponujê utensyliami, co s± zdolne w przeci±gu godziny, mo¿e dwu, doprowadziæ ciê do takiego stanu, ¿e bêdziesz b³aga³ mnie o wybawienie na stosie... Ale nie zrobiê tego, jeszcze nie teraz. Boæ ty, zdaje siê, nie poznajesz mnie? – odwróci³ siê do Sigvalda i przeci±gle spojrza³ w jego twarz.
- Wybaczcie. – Kap³an wzruszy³ ramionami. – Gdybym mia³ spamiêtaæ ka¿dego ³owcê czarownic, com go na swej drodze napotka³... Có¿, mia³bym ³eb tê¿szy, ni¼li magistrowie z Kolegiów...
£owca skrzywi³ siê, a by³ to grymas szyderczy i nieprzyjemny.
- Moje miano brzmi: Günther Blottenberg, mo¶ci kap³anie – rzek³, k³aniaj±c siê nisko. – Z tych Blottenbergów z Altdorfu.
Co¶ tr±ci³o czu³± strunê w g³owie Sigvalda. Blottenbergowie? Altdorf?
- Z tych Blottenbergów, których ¿e¶ uwêdzi³ w ich posesji. ¦cierwo, dziesiêæ lat temu! Syn Wolfganga Blottenberga, m¶ciciel jego!
A wiêc zemsta – pomy¶la³ kap³an. Cokolwiek powiem jest bez znaczenia. Zabije mnie, bez wzglêdu na wszystko...
Jeszcze jedna my¶l eksplodowa³a w jego g³owie. Wolfgang Blottenberg? By³ wampirem, s³ug± ciemno¶ci... Któ¿ móg³ wiedzieæ, ¿e by³ w stanie pozostawiæ syna... Dziedzica... Syn? Dziedzic? „Jest jeszcze Jego Syn – G. –  co upomni siê o Dziedzictwo i o Schedê po Ojcu...”... List w podziemiach... Tajemniczy cz³onek rodu von Blautenbergów – „W.”, ojciec „G.”... „W.” jak „Wolfgang”. „G.” jak „Günther”...
- ...A wiêc nie dopuszczê, powiadam, a¿eby¶ dopu¶ci³ siê podobnych nieprawo¶ci, jak w Altdorfie...
Sigvald go nie s³ucha³. Wszystkie elementy mrocznej uk³adanki pasowa³y idealnie. Hermann – ostatni dziedzic rodu pozostawi³ potomka – a mo¿e dalekiego krewnego? – Wolfganga, który to, oko³o roku 2166 zapewne, lub wcze¶niej, zbieg³ by³ do stolicy, uciekaj±c przed ka¼ni±, jak± zgotowali znienawidzonym dziedzicom mieszkañcy Nebeldorfu. W Altdorfie zmieni³ nazwisko, z von Blautenberg na Blottenberg, dla po¶cigu ewentualnego zmylenia. I dalej szerzy³ nasiona zepsucia... Tak prze¿y³ ponad trzysta lat, z du¿ym hakiem, nim upomnia³a siê o niego karz±ca rêka Bractwa Ca³unu. Tyle ¿e Sigvald nie by³ ¶wiadom, ¿e przed ¶mierci±, Wolfgang usynowi³  Günthera... A teraz ów sta³ przed nim, by „upomnieæ siê o Schedê po Ojcu”... I to on – Sigvald – by³ ow± „¯mij±”, o której wspomina³ tajemniczy list. Tak samo nazwa³ go te¿ duch Hermanna... By³ t± ¿mij±, która uderzy, i która zostanie pokonana przez Syna. A wiêc wszyscy zostali oszukani. Kap³anowi pociemnia³o w oczach, walczy³ o to, by zachowaæ przytomno¶æ pod naporem obezw³adniaj±cej prawdy, prawdy, która wyprowadzi³a wszystkich w pole.
- ... Ale ja nie zapomnia³em – ci±gn±³ inkwizytor, niepomny ¿e wiêzieñ go nie s³ucha. – O nie. Gdy maj±tek mego ojca trawi³y p³omienie, poprzysi±g³em, i¿ dopadnê ciê i wymierzê sprawiedliwo¶æ. Tak, Solkan zsy³a³ mi wizje i b³ogos³awieñstwa, a¿ebym móg³ upomnieæ siê o mordercê ludzi prawych...
- Oni nie byli prawi – odpar³ Sigvald cicho. – Zosta³e¶ oszukany. Twój ojciec, Wolfgang Blottenberg by³ krwiopijc±, s³ug± mroku, zbiegiem z tej w³a¶nie mie¶ciny. Nazywasz siê von Blautenberg, ³owco. Us³uchaj mnie, poka¿ê ci dowody...
Drugi siarczysty policzek podczas przes³uchania. Zapiek³o. Sigvald uczu³ na jêzyku gorzki smak. Splun±³ krwi±.
- Zamilcz, zamilcz! – Günther krzycza³ teraz histerycznie, gdy ogrom jego szaleñstwa uwidoczni³ siê. – Nie baczê na twoje „dowody”, ¶cierwojadzie! Solkan kroczy po mojej prawicy i przemawia do mnie!
- Pewny¶, ¿e to Solkan do ciebie wo³a? Mnie siê zdaje, ¿e s³yszysz zew innych, mroczniejszych istot. Us³uchaj, Günther, jeste¶ tylko marionetk± w rêkach krwiopijców i tañczysz, jak ci zagraj±. To oni kazali ci mnie zg³adziæ! Zrozum, ¿r±c siê jak dzikie psy robimy im tylko przys³ugê. Wypu¶æ mnie, a wszystko ci wy³o¿ê, miasto i ludzi niewinnych ocalimy...
- Nikt nie jest niewinny przed Bogiem Kary! Nikt! Zamilcz, zamilcz, ZAMILCZ!
Srebrny g³os ³owcy przeszed³ w wysoki skrzek i rozpoczê³a siê w³a¶ciwa czê¶æ inkwizytorskiego przes³uchania.

Do pó³nocy pozosta³y tylko dwie godziny, placyk miejski przy gospodzie i domostwie burmistrza by³ wiêc martwy i opustosza³y. Za wyj±tkiem...
Pos³ugacze ojca Ruprechta rozstawili na ¶rodku placu prosty stos i pal. Do s³upa by³y przywi±zane dwie sylwetki – Sigvald i Karl. Opodal stali zakonnik Morra i inkwizytor z ¿arz±cym siê polanem w rêku. Dogl±dali ostatnich przygotowañ przed spektaklem. Ruprecht wygl±da³ bardzo niezdrowo. Wyra¼nie nie w smak by³o mu byæ tutaj, wzbrania³ siê przed uczestniczeniem w egzekucji, lecz ³owca nalega³... Stwierdzi³, i¿ obecno¶æ ¶wiêtego mê¿a bêdzie dobrze widziana podczas wymierzania s³usznej kary. Gruby zakonnik nie móg³ mu odmówiæ...
Ze swego domu wybieg³ rozsierdzony burmistrz Bauermann, krzycz±c – Co tu siê wyrabia, inkwizytorze?! Mówi³em ju¿, ¿e nie wam siê mieszaæ! Natychmiast wypu¶cie tego cz³eka, chronionego prawem...
Günther och³on±³ ju¿ po przes³uchaniu, by³ jak zawsze, spokojny i budz±cy grozê. Pochwyci³ kaftan rz±dcy Nebeldorfu i rzek³, cicho, swym nie znosz±cym sprzeciwu g³osem – To ja stanowiê prawo, burmistrzu. Nie chcieli¶cie pomóc wcze¶niej – odst±pcie wiêc. Wystêpek jakiego dopu¶ci³ siê ten potwór sprawia, ¿e nawet gdyby sam przeklêty sigmarycki Wielki Teogonista, nie, sam Cesarz chcia³ by go wzi±æ w protekcjê – na nic to, bo s± takie sfery, gdzie i ich w³adza nie siêga. Ksiêgê w porê odnalaz³em, plugawy rytua³ przerwa³em. Powinni¶cie mi byæ wdziêcznymi, ¿em w  porê przyby³. A dla czarnoksiê¿nika osta³ siê jeno stos. Prawda, ojcze Ruprechcie?
- Hm... zaprzeczyæ nie mogê... ¦lad, hm... zepsucia jest tu a¿ nazbyt widoczny, przeto kara wydaje siê byæ s³uszna. Czas tako¿. Bogowie, hm... ukontentowani bêd±, ¿e grzesznika spotka³a kara w³a¶nie teraz, w nowy rok. Dobra to wró¿ba, zapewne, na nastêpny rok. Najlepiej wracajcie do siebie, burmistrzu, i módlcie siê.
Bauermann próbowa³ argumentowaæ, oponowaæ, groziæ – na pró¿no. W desperacji wys³a³ s³ugê, a¿eby odnalaz³ i sprowadzi³ rycerzy Kruka. Có¿ wiêcej móg³ uczyniæ?
- Za pó¼no – rzuci³ cicho Blottenberg. – Kap³anie-odstêpco i jego s³ugo – czy¶cie gotowi przyj±æ nale¿n± pokutê za swe grzechy?
Sigvald ju¿ dawno pojedna³ siê ze swym patronem i wiedzia³, i¿ uczyni³ tyle, co móg³. Morr go oceni... Ale jednak ¿al i niespe³niona misja sprawia³y, ¿e nie chcia³, do diab³a!, nie chcia³ umieraæ! Nie ba³ siê ¶mierci, lecz czu³, ¿e zawiod³a go jego pycha i naiwno¶æ, s³abo¶æ jego charakteru... Byæ mo¿e jednak powiedzia³ by co¶, gdyby móg³. Przekl±³ by ³owcê, który sprowadzi³ zgubê na miast, na przyk³ad. Rzek³ by co¶, gdyby ³owca czarownic nie wyci±³ mu podczas przes³uchania jêzyka...
Niedojda natomiast tylko stêkn±³ i zabulgota³ niezrozumiale. Inkwizytorskie dochodzenie pozostawi³o go w takim stanie, ¿e ledwo móg³ ruszyæ g³ow±. Günther nader gorliwie stara³ siê wypêdziæ z niego „demony” i zmusiæ go do wspó³pracy...
- Doskonale! – odpar³ ³owca, tonem niemal radosnym. – A zatem niech siê rozpocznie ceremonia oczyszczenia! Solkanie, wzywam Twego imienia! In nomine Solkanae...
Po czym, z archaiczn± litani± na ustach, cisn±³ ¿agiew na stos. S³oma zajê³a siê ogniem niemal natychmiast. Sigvald skuli³ siê, gdy p³omienie poczê³y lizaæ jego szaty. Brak³o mu tchu, tak piekielny by³ ¿ar p³on±cego stosu... Na Morra, uduszê siê... - przemknê³o mu przez my¶l. W ostatnim przeb³ysku ¶wiadomo¶ci pomy¶la³ - Panie, zawiod³em Ciê... Przyjm na swe ³ono grzesznego...
Po drugiej stronie pala nieszczêsny niedojda rzuci³ siê raz, lecz nie uda³o mu siê zerwaæ pêt. Ddy p³omienie zaczê³y trawiæ jego cia³o, niemota wyda³ z siebie ochryp³y krzyk - po raz pierwszy i ostatni w ¿yciu...

W ciemno¶ci nocy, p³on±cy jasno stos by³ niczym latarnia w mroku burzy. Sigismund i pozosta³a siódemka rycerzy dopadli nebeldorfskiego placu. Za pó¼no... Mistrz rycerzy zsiad³ z konia i podszed³ do milcz±cego ³owcy czarownic.
- To by³ b³±d, wied¼mo³apie. Po³o¿y³e¶ rêkê nie na tym cz³eku, na którym winiene¶ i tym samym sprowadzi³e¶ zgubê na to miasto. Krew jego mieszkañców na twoich d³oniach... – W±sy rycerza powiewa³y na nocnym wietrze, a jego lico mia³o  srogi wyraz. – Nie tutaj to siê rozstrzygnie, lecz je¶li prze¿yjesz tê noc – b±d¼ pewien, ¿e ciê dopadniemy. A wtedy po¿a³ujesz swego czynu, nêdzniku... po stokroæ.


* * *


A wiêc zrobi³ to. Dokona³ pomsty, zado¶æuczyni³ ¶mierci rodziny i swojemu nieszczê¶ciu. Ale mimo to, nie czu³ siê lepiej. W ogóle nic nie czu³. By³ wewnêtrznie pusty, ja³owy, pozbawiony celu. Nie tak wyobra¿a³ sobie godzinê triumfu... Czy¿by Solkan zadrwi³ z niego?
Nie zwa¿aj±c na gniewne s³owa mistrza rycerzy i nie s³uchaj±c ich, oddali³ siê od miejsca ka¼ni. Ach, zosta³ajeszcze ksiêga...  - przypomnia³ sobie. Dlaczego zapomnia³ cisn±æ j± w p³omienie? Plugastwo winno p³on±æ wraz z plugastwem... Ale dope³ni swej misji. Skierowa³ siê w stronê gospody, cicho stan±³ pod drzwiami izby nie¿ywego kap³ana-zdrajcy i pchn±³ je.
Od razu wyczu³ co¶ w powietrzu, co¶ co wyrwa³o go z otêpienia. Siêgn±³ ku pochwie rapiera, a w tym samym momencie, na stole wewn±trz izby zap³onê³a ¶wieca. Sama z siebie.
- Wejd¼, bracie... I pozwól mi z³o¿yæ ci podziêkowania za odzyskanie ksiêgi i usuniêcie z naszej drogi owej przeszkody, pod postaci± kap³ana z Bractwa...
- Kto tu jest?! Kto?! – krzykn±³ Günther, dobywaj±c broni. Ostro¿nie wszed³ do izby. W prawicy ¶ciska³ z³oty amulet Solkana. Drzwi bezg³o¶nie zamknê³y siê za nim.
- Wiesz, kto, bracie...
Izba by³a pusta. Dziwny g³os, ów tajemniczy, g³êboki g³os dochodzi³...
Günther gwa³townie obróci³ siê, mierz±c obna¿onym ostrzem w wysokiego mê¿czyznê, który sta³ za nim, uprzednio kryj±c siê za drzwiami.
- Kto¿e¶?! Gadaj! Dlaczego czaisz siê w tej izbie, niby zabójca, lubo czciciel ciemno¶ci?!
£owca uczu³, ¿e siê poci. Mê¿czyzna pod drzwiami by³ przystojny, mia³ regularne rysy twarzy i by³ wytwornie ubrany, w strój szlachetny, lecz praktyczny, idealny na przyk³ad na ³owy. Nieznajomy ca³y czas u¶miecha³ siê szeroko. Ale jego aura... Günther nie czu³ go. Czu³ go ciemno¶ci±, owszem, tak¿e lekkim zepsuciem. Zion±³ przera¿aj±c±... pustk±? Tak, pustk±. Mê¿czyzna w ogóle nie pachnia³ mu jak cz³owiek.
- Ale¿ bracie, czemu zawdziêczam ten w±tpliwy zaszczyt tak gwa³townego powitania? – odpar³ tamten, z drwi±c± uraz± w g³osie. – Czy¿by¶ mnie nie wyczuwa³? Nie czujesz mej krwi? Duchowej wiêzi, która nas ³±czy? – Zbli¿y³ siê do ³owcy, szeroko rozk³adaj±c rêce.
Inkwizytor cofn±³ siê, a niepokój w jego g³owie wzmaga³ siê.
- O czym ty bredzisz, cz³eku? Nie czujê ¿adnego braterstwa z takimi jak ty, z, z...
- ...Z Dzieæmi Nocy, ³owco? – dokoñczy³ tamten. – Z wampirami, Güntherze Blottenberg?
Günther nie wyjawi³ przecie¿ nieznajomemu swego miana... Czy¿by faktycznie by³ on stworem nocy? Gniew zrodzony z lêku i niepewno¶ci wezbra³ w ³owcy wielk± fal±. ¦cisn±³ mocniej symbol Solkana, zamachn±³ siê rapierem i... nic siê nie sta³o. Rêce mia³ jak z o³owiu. Nogi te¿. Nie móg³ siê poruszyæ, ten bêkart Chaosu go unieruchomi³!
- Problemy, mo¶ci Blottenberg? – powiedzia³ domniemany krwiopijca z drwin± w g³osie. – A mo¿e winienem raczej rzecz: mo¶ci von Blautenberg?
- Kim... kim... jeste¶... przeklêty...? – wystêka³ ³owca. Nawet mówienie sprawia³o mu trudno¶æ.
- Jam jest Markus Schwarzfaust, bracie. – Wampir uk³oni³ siê szyderczo. – Daleki krewny von Carsteinów z Sylvanii, skoligacony z nieod¿a³owanymi von Blautenbergami, z twym dziadem Hermannem. Czy¿by Wolfgang, twój ojciec nie wspomina³ ci o przodkach? Je¿eli nie, to przyby³em tutaj, by przypomnieæ co o twym dziedzictwie.
- Pl... plwam na twoje... dziedzictwo... potworze... z nocy... Jam... je... jest... s³uga Prawa...
- A có¿ to? – rzuci³ Markus siêgaj±c po znak Solkana w zaci¶niêtej d³oni inkwizytora. Oswobodzi³ amulet, zerwa³ go, obejrza³, po czym beztrosko strzaska³ go i odrzuci³ go na bok. – B³yskotka. To tyle á propos Solkana. Chyba ju¿ siê domy¶lasz, kto jest twym prawdziwym panem? Czas od¶wie¿yæ tw± pamiêæ.
Obszed³ unieruchomionego ³owcê, po czym podszed³ do okna. W zamy¶leniu spojrza³ w mrok nocy i na gromadz±c± siê mg³ê, po czym j±³ opowiadaæ – Tak, kap³an Morra mia³ racjê, mo¿na by rzec ¶wiêt±. Jeste¶ synem naznaczonego rodu. Twój ojciec, Wolfgang von Blautenberg otrzyma³ Dar Ciemno¶ci od swego antenata – Hermanna, lecz wkrótce musia³ zbiec w zwi±zku z prze¶ladowaniami. Dzia³o siê to tu, w Nebeldorfie, w drugiej po³owie wieku XXII. Trafi³ do Altdorfu, po czym zmieni³ tam nazwisko na Blottenberg. I dalej kontynuowa³ swe dzie³o... Odbudowa³ powoli i pieczo³owicie swój ma³y dwór. Jak wiesz, wampiry nie mno¿± siê jak ¶miertelni, Dar odbiera im tê mo¿liwo¶æ. Miast tego, zacz±³ szerzyæ skazê w¶ród mniejszej szlachty, w ten sposób, po trzech wiekach ród sta³ siê ca³kiem potê¿ny i wp³ywowy. Potem, jakie¶ dwadzie¶cia lat temu usynowi³ ciebie. Zapewne chcia³ potem z³o¿yæ na twych ustach Poca³unek Krwi i przekazaæ ci swe dziedzictwo... Lecz niestety! £owca wampirów i nieumar³ych, Sigvald z Bractwa Ca³unu zakoñczy³ jego nie-¿ycie, jak doskonale wiesz, jakie¶ dziesiêæ lat temu... Nied³ugo cieszy³ siê Wolfgang swym w³adztwem. Sigvald spali³ jego posiad³o¶æ i ca³y dwór, lecz oszczêdzi³ ciebie, który to w tamtym czasie przebywa³e¶ u krewnych. Bractwo po prostu zapomnia³o o tobie, nie odnotowa³o ciê na swej li¶cie potworów do eksterminacji. A ty by³e¶ tam i widzia³e¶ ka¼ñ swych najbli¿szych... Pozosta³e¶ ¿yw, by odzyskaæ sw± schedê. Od tego czasu obserwowali¶my ciê. Zgodnie z pewnym starym proroctwem, ten sam kap³an, co zg³adzi³ twego ojca, mia³ byæ te¿ „¯mij±”, która pokrzy¿uje nam nasze plany – wtajemniczê ciê w nie pó¼niej. A ty nas ocali³e¶ i jeste¶my ci wdziêczni. Jeste¶ godzien Daru Ciemno¶ci! Dziêki tobie, dla tego skrawka Imperium rozpocznie siê wkrótce nowa era ciemno¶ci!
Günther s³ucha³ tej perory, oniemia³y. Serce niemal przesta³o mu biæ. Niemal nie oddycha³. Nie wiedzia³ ju¿, co jest prawd±, a co k³amstwem. Dlaczego to, co mówi³ ten plugawiec pokrywa³o siê z majaczeniami kap³ana? Sk±d zna³ jego rodzinê? A mo¿e obaj – i wampir i czarnoksiê¿nik – byli w zmowie? £owca chwyci³ ostatni± deskê ratunku.
- £¿esz... To... wszy... wszystko... ³garstwo... To Sol... Solkan przema... wia³ do mnie... w mych... snach...
Markus skrzywi³ siê pogardliwie, po czym podszed³ do inkwizytora. Po³o¿y³ sw± d³oñ na jego czole – by³a ona zimna, niby p³yta prastarego grobowca w ciemn± noc... I w tym samym momencie, pod powiekami Günthera rozb³ys³o o¶lepiaj±ce ¶wiat³o.
Zobaczy³ swój rodzinny dom, w bogatej dzielnicy Altdorfu. Zobaczy³ kap³ana, Sigvalda, wyra¼nie m³odszego, jak na czele ludzi z Bractwa Ca³unu wy³amuje bramy posesji i atakuje dwór. Potem... ujrza³ ogieñ i dym, pêkaj±ce szyby i witra¿e. Walka toczy³a siê w g³ównym holu... Kap³an star³ siê z... z besti±. Z pó³-cz³ekiem, pó³-wilkiem o ostrych k³ach i sile i zwinno¶ci pantery. Kap³an przegrywa walkê... Dooko³a szaleje ogniste piek³o! Wszêdzie iskry i p³omieniste zniszczenie! Bestia skacze na m³odego Sigvalda, a ten, w ostatniej chwili, chwyta jaki¶ kawa³ p³on±cego drewna i uderza potwora w pysk. Monstrum pada, kap³an staje nad nim. Twarz wilczej bestii, wij±cej siê w agonii, zmienia siê. Zmienia siê w ludzk±  twarz, w lico cz³owieka... w oblicze jego ojca! Nagle, wizja urywa siê...
- Czy takie to widzenia ciê nawiedza³y? – zapyta³ w±pierz z udawana trosk± w g³osie. – Je¶li tak, to obawiam siê, ¿e i w tym aspekcie bia³y nekromanta nie myli³ siê... A teraz musisz umrzeæ. Zapomnij o Solkanie, nigdy nie nosi³e¶ go w swoim sercu. Ono ju¿ dawno sczernia³o, z ¿aru nienawi¶ci i ¿±dzy zemsty - i nale¿y do nas...
- Dl... dlaczego... dlaczego...?
- Och, czy to tragedia Tarradascha, lubo dramat Detlefa Siercka? Mam teraz przez godzinê t³umaczyæ ci, dlaczego winiene¶ umrzeæ? Nie, s³ugo. W rzeczy samej to wielce proste, potraktuj to jako... przeznaczenie. Twe dziedzictwo, twa scheda na ciebie czeka, twoi bracia-we-krwi... Zawsze nale¿a³e¶ do nas.
Günther wiedzia³, ¿e ocali sw± duszê tylko wtedy, gdy sam zada sobie ¶mieræ. Ale nie móg³ podnie¶æ miecza. Nie móg³ dopa¶æ okna i skoczyæ. W desperacji próbowa³ odgry¼æ sobie jêzyk, lecz i na to nie mia³ si³y. Móg³ tylko staæ, staæ i patrzeæ, jak krwiopijca zwany Markusem zbli¿a siê, bierze go w swe ch³odne objêcia, zimne niczym objêcia samej kostuchy.
- Czas na Poca³unek Krwi, nasz nowy s³ugo.
Günther us³ysza³ zew krwi, wo³aj±cy do niego z najg³êbszych otch³ani jego umys³u. Podda³ siê obezw³adniaj±cej ciemno¶ci. Günther Blottenberg musia³ umrzeæ, by móg³ narodziæ siê Günther von Blautenberg.


* * *


Tymczasem, w posiad³o¶ci von Blautenbergów odbywa³a siê uczta.
Zrujnowana wielka sala dworu zosta³a przystrojona, wniesiono d³ugi stó³ zastawiony talerzami i przednim jad³em. Wokó³ p³onê³y z³ocone kandelabry. Biesiadnikom przygrywa³a orkiestra, by³o rado¶nie i gwarno. Na pierwszy rzut oka.
Ten, kto spojrza³by bardziej dociekliwie, zobaczy³by, i¿ d³ugie, purpurowe gobeliny zdobi±ce ¶ciany sali by³y zrobione nie z tkaniny, lubo ze zdartych z ludzkich cia³ skór, ociekaj±cych krwi±. D³ugi stó³ i inne meble nie w drewnie by³y rze¼bione, lecz w ko¶ci, i to bynajmniej nie s³oniowej. Cz³owiecze czaszki i wydr±¿one korpusy robi³y za puchary i g³êbokie misy. Zgromadzenie nie spo¿ywali za¶ normalnych potraw, lecz trupie resztki, oczy i ¶ciêgna, ¿y³y i organy wewnêtrzne, mêskie cz³onki i kobiece ³ona. Nie przednie wino za¶ pili, lecz czerwon±, ¶wie¿o utoczon± krew. Orkiestra i pos³ugacze biegaj±cy dooko³a sto³u nie ¿ywymi istotami byli, lecz szkieletami, upiornymi trupami, o¿ywionymi za pomoc± niegodziwej magii. A kto spojrza³by w kilka rozstawionych w sali du¿ych luster, wcale nie ujrza³by odbiæ ucztuj±cych.
Jeden z wampirów wsta³ i przepi³ do innych, wznosz±c czaszkowy puchar wype³niony posok±.
- Za zwyciêstwo, drogie siostry i drodzy bracia! Za to, ¿e¶my ¯mii ³eb urwali, i za to, co czeka nas na koñcu tej drogi. Za tron Imperium i za g³owê jego s³abego cesarza!
Wszystkie wampiry wziê³y udzia³ w toa¶cie, lecz do¶æ niemrawo. ¯aden z nich nie ufa³ pozosta³ym. Mieli ku temu powody. G³os zabra³ inny krwiopijca, który nawet podczas uczty by³o odziany w paradn± karmazynow± zbrojê – Zwyciêstwo przyjdzie, co do tego zawsze¶my byli pewni, lecz po co ¿e¶ uskutecznia³ ten cyrk ca³y, Stefanie Schwarzfaust? Po có¿ ten hazard? Czy¿ nie lepiej by³o przydeptaæ ³eb wê¿a wtedy, gdy by³ on w naszych rêkach, tutaj, nim wykrad³ nam ksiêgê? Co by by³o, gdyby¶my jej nie odzyskaæ nie zdo³ali?
Wampir zwany Stefanem u¶miechn±³ siê. G³upiec z Krwawych Smoków jak zawsze ¶wieci³ ignorancj±, obnosz±c siê z ni±, jak ze sw± przepyszn± zbroj±.
- Longinusie – odparowa³ Schwarzfaust – nie doceniasz naszego planu, co boli mnie wielce. Tak, mogli¶my go zg³adziæ, lecz co by wtedy siê sta³o ze s³owami przepowiedni o Dziedzicu?
- A wiêc jednak! – zawo³a³ Krwawy Smok. – Postawi³e¶ nasz± egzystencjê na ostrzu no¿a, li tylko z powodu jakiego¶ bajania starych g³upców!  Stefanie, ¿ycie nie takich jak ty spija³ mój miecz, i za mniejsze zniewagi...
- ...A poza tym – ci±gn±³ Stefan, jakby nie s³ysza³ pogró¿ek drugiego wampira – co by wtedy by³o z zabaw±? Cesarstwo jest teraz podzielone, a bêdzie jeszcze bardziej. Pomy¶lcie tylko o tych piêknych perspektywach! Altdorfski ³owca czarownic gwa³ci prawa elektora Stirlandu, i to na wissenlandzkiej ziemi. Jak wielki skandal dyplomatyczny to wywo³a? Co wiêcej, inkwizytor ten oskar¿a ca³e Bractwo Ca³unu o ¶mierteln± herezjê i zdradê! A dzia³a z poruczenia kultu Solkana, co to tylko czeka, aby poni¿yæ Bractwo, a wraz z nim i inne wyznania i organizacje, co mu sprzyjaj±. I ze wzajemno¶ci±, bowiem ka¿de wyznanie w Imperium nienawidzi i lêka siê solkanitów! Có¿ jest piêkniejszego, ni¼li ta perspektywa wzajemnej nienawi¶ci i podejrzeñ, scysji i konfliktów, wojen wreszcie! Có¿ jest wspanialszego od s³odkiej symfonii dysonansu?
Krwawy Smok usiad³, udobruchany nieco, a inny, wyj±tkowo zasuszony w±pierz – zapewne z krwi Nekrarchów – przytakn±³ Stefanowi – S³usznie prawisz. Im bardziej owce sk³ócone, tym dotkliwiej pok±saj± je wilki.
- Jednakowo¿ – podchwyci³a piêkna wampirzyca, niechybnie z lahmijskiej linii – von Carsteinom nie przypadnie do gustu to, co zamierzamy uczyniæ... – Zerknê³a z ukosa na szpakowatego krwiopijcê po jej lewicy, o wyra¼nie sylvañskich rysach.
- Ha, a któ¿ baczy na Mannfreda? – zaperzy³ siê ów. – Plwam na g³upca, co zbyt s³aby jest, a¿eby zniszczone Miasto Bia³ego Wilka przej±æ, bo przestracha³ siê starego klechy – Volkmara. Kto z was widzia³, jak umyka³, a kto s³ysza³ tylko? Ja widzia³em. Pewnikiem zesra³ siê przy tym w portki, niby s³aby ¶miertelnik. Czas Mannfreda min±³, opu¶ci³a go ³aska naszego ojca-we-krwi – Vashanesha. Tak, mój ród potrzebuje ¶wie¿ej krwi i dlatego ja – Henrik von Carstein – oddajê swe us³ugi naszej konfraterni.
- Piêkne s³owa – rzek³ Schwarzfaust. – Tak, czujê, ¿e w³a¶nie w tej chwili, mój syn-we-krwi, Markus, przekaza³ Dar Ciemno¶ci potomkowi Wolfganga i Hermanna, m³odemu Güntherowi. Doskonale. – Zatar³ d³onie. – M³ody von Blautenberg bêdzie wisienk± na naszym torcie, tak jak jego dziad, Hermann – a raczej truch³o jego – pozwoli³o nam na ukoñczenie przygotowañ do rytua³u – wampir odwróci³ siê do stoj±cej za jego fotelem postaci, kryj±cej siê w cieniu kolumny. Zakapturzony mê¿czyzna nie siedzia³ przy stole i nie bra³ udzia³u w uczcie – Ale przecie¿ nie poradziliby¶my sobie, gdyby nie ty, nasz drogi Ruprechcie! Pomaga³e¶ nam zawsze wydatnie, w naszych ³owach, na ¿ywych i martwych jednako. Twoje naprowadzenie m³odego von Blautenberga na trop kap³ana i twoja rola w ka¼ni tego drugiego – to prawdziwy majstersztyk! Zawsze by³e¶ nam tak lojalny... Powiedz, jak mo¿emy ciê nagrodziæ?
Zakonnik wyst±pi³ z cienia i zdj±³ kaptur. Jego t³usta, nabrzmia³a twarz by³a ponura.
- Panie mój... o zaszczytach pozwól nam porozmawiaæ przy innej okazji. Teraz pozwólcie mi dogl±daæ przygotowañ do obrzêdu. Do pó³nocy wiele czasu nie pozosta³o.
- Ach, nasz Ruprecht, skromny i gorliwy jak zawsze. Dobrze, poczyñ niezbêdne czynno¶ci, mo¿esz odej¶æ. – Kap³an oddali³ siê, pokornie k³aniaj±c siê. – A teraz pora na nas – Stefan zwróci³ siê do pozosta³ych celebrantów.
Uczta dobiega³a koñca. Wampiry poczê³y siê rozchodziæ do swych komnat, a¿eby dokonaæ rzeczy niezbêdnych przed rozpoczêciem Wielkiego Przebudzenia Su³tana ¦mierci. W korytarzu wiod±cym do innych czê¶ci dworu, do krocz±cego samotnie Stefana Schwarzfausta do³±czy³ Henrik von Carstein.
- Nie ufam naszemu Ruprechtowi – zagai³ ten drugi cicho. – Nasz braciszek co¶ ukrywa i to „co¶” bardzo mi siê nie podoba.
- Obmy¶li³em wszystko – odpar³ Stefan spokojnym tonem. – Jego los ju¿ przypieczêtowany, bez wzglêdu na to, czy nas zdradzi, czy nie. Gdy tylko dope³ni obrzêdu...
- Zawsze fascynowa³o mnie, jak to ludzkie byd³o ³atwo zmienia fronty i wbija swym ziomkom nó¿ w plecy, wypieraj±c siê swej rasy... Spójrz, bracie, nie musieli¶my nawet ingerowaæ, wszystko za³atwi³ za nas inkwizytor Solkana i kap³an Morra...
- Homo homini lupus, jako rzecze starotileañski poeta. – Stefan u¶miechn±³ siê melancholijnie. – „Cz³ek cz³ekowi wilkiem”. Jak¿e to adekwatne.
- Tak, ludzko¶æ jest sama sobie swym najwiêkszym wrogiem. Choæ niektórzy gadaj±, ¿e to Chaos w ich sercach jest winien... Tak czy inaczej, obawiam siê, ¿e Ruprecht beknie za sw± zdradê... i to my przyniesiemy mu „sprawiedliwo¶æ” i wybawienie za grzechy.
- Tak, los – lub byæ mo¿e Chaos, któ¿ to wie? – bywa przewrotny, czy te¿ nie, bracie?


* * *


Minê³a pó³noc. Mannslieb i Morrslieb sta³y wysoko na niebosk³onie, lecz ten drugi – ksiê¿yc Chaosu – dominowa³ nad swym bratem. Choæ noc pozornie by³a spokojna, w rzeczywisto¶ci takowa nie by³a. Wiêkszo¶æ mieszkañców Nebeldorfu spa³a, lecz ich serca i umys³y drêczy³y straszliwe koszmary. Ale byæ mo¿e ka¿dy, nawet najgorszy koszmar by³ lepszy, ni¿ ¶wiadomo¶æ tego, co zbli¿a³o siê do miasta, z minuty na minutê.
O¿ywieñczy legion niemal bezg³o¶nie ci±gn±³ przez las. ¯ywe trupy opu¶ci³y skrusza³e mury domostwa von Blautenbergów i prêdko osi±gnê³y obrze¿a kniei. Na czo³o kohorty wysz³y dwie postaci – jedna wysoka, postawna i promieniuj±ca godno¶ci±, druga – skurczona i pokraczna, przemykaj±ca niby paj±k.
- Ju¿ czas, Güntherze – odezwa³ siê wysoki cieñ bezbarwnym g³osem Markusa Schwarzfausta. – Poprowad¼ armiê. Daj siê porwaæ ¿±dzy krwi, któr± skrywa³e¶ tak d³ugo. Wypu¶æ bestiê, która do tej pory by³a w u¶pieniu i spêtana. Niech przemówi krew von Blautenbergów – dokonaj s³usznej pomsty na potomstwie tych, co zg³adzili twój ród.
Istota, zwana ongi¶ ³owc± wied¼m Solkana, us³ucha³a swego nowego pana. Czarna furia zst±pi³a do jej umys³u, gdy nieumar³a horda wtargnê³a do niebronionego Nebeldorfu. Dziedzic powróci³ i znów by³ spragniony. Nowy rok 2523 rozpocz±³ siê, a wraz z nim, do miasta wesz³a ¦mieræ.
Tylko o¶miu samotnych rycerzy w czarnych zbrojach stanê³o na drodze nieumar³ych, gdy zaczê³o siê zabijanie.


* * *


Ze swojego miejsca na pobliskim pagórku, brodaty mê¿czyzna w niebieskich szatach obserwowa³ po¿ogê w mie¶cie skazanym na ¶mieræ. Obok niego sta³a szóstka podobnie ubranych ludzi, którzy musieli byæ jego s³ugami. Zdawali siê byæ m³odsi, a faluj±ce wzory na ich habitach nie by³ tak fantazyjne, jak te szacie przywódcy. Ca³a siódemka z milczeniem obserwowa³a rze¼.
Z mroku puszczy wynurzy³ siê wyj±tkowo t³usty osobnik. Jego spas³a twarz by³a czerwona od wysi³ku – musia³ d³ugo biec – szata jego by³a przepocona i porwana, brudna od ziemi i le¶nego poszycia. Podbieg³ do trójki, po czym zatoczy³ siê i pad³ niezdarnie na kolana.
- Mistrzu, pomocy! – zaskomla³ ojciec Ruprecht. – Krwiopijcy ruszyli za mn±, ruszyli w po¶cig. Zg³adziæ mnie chc±! Mistrzu, obiecali¶cie mnie ocaliæ! Podda³em siê waszej woli, gdy¶cie do mnie przyszli. S³u¿y³em wam. Obserwowa³em wampiry. Ale teraz one... Och, mistrzu, zbaw mnie!
Mê¿czyzna zwany mistrzem nawet na niego nie spojrza³. Rzek³ tylko, g³osem g³êbokim i odleg³ym, jakby z innego ¶wiata – Nasz Pan ciê zbawi. Dost±pisz ³aski ostatecznej Przemiany.
Po czym skin±³ na swych ludzi. Ci dopadli oniemia³ego zakonnika, pochwycili go i wbili w jego serce sztylet, niby w tucznego wieprzka. Ruprecht bezg³o¶nie osun±³ siê na ziemiê, po czym cicho odda³ ducha. Do ostatniej chwili, jego oczy wyra¿a³y niedowierzanie.
- Plansza jest gotowa, pionki zosta³y poruszone – rzek³ brodacz do sze¶ciu akolitów. – Wyznaczcie nastêpnego koz³a ofiarnego. Miejcie sta³e baczenie na krwiopijców i na ich armiê. Wiadomy jest wam Plan. Kto zawiedzie, ten narazi siê na gniew Pana, i na karê gorsz±, ni¼li to co spotka³a klechê! Ku chwale Tego, Który Zmienia Drogi, M'yawi Ni'mb'arr Tzeentch!
Akolici milcz±co skinêli g³owami, po czym pospiesznie rozpierzchli siê i zniknêli w ostêpach lasu. Mistrz kultystów wyszepta³ jedno, ciche s³owo, po czym i on  – literalnie – rozp³yn±³ siê w powietrzu.

Na wzgórku pozosta³o ju¿ jeno tê¿ej±ce cia³o by³ego kap³ana Morra. Z jego serca nie s±czy³a siê ju¿ krew. Oczy mia³ szeroko otwarte. Jego dusza zmierza³a na spotkanie z bogiem, którego zdradzi³.


* * *



Polityka cookies
Darmowe Fora | Darmowe Forum

muzycznekoloseum my-wery-world kotyteam umbercja no