* * *
Jecha³ przez miasteczko, a miejscowi przed nim i przed jego wierzchowcem. To dobrze, ¿e plebs zna³ swoje miejsce w szeregu i nie wchodzi³ w drogê oddanego s³ugi Prawa. Nie bêd± ci ludzie przeszkod±, gdy bêdzie wymierza³ s³uszn± karê. Wszyscy byli g³upcami, nie¶wiadomymi tego, jak wielkie z³o wpu¶cili w swe obej¶cie... Burmistrz unika³ jego wzroku podczas rozmowy i kaza³ mu pój¶æ precz. Znaæ, ¿e nie ma w Imperium szacunku dla piewców Solkana, ale to siê wkrótce zmieni... Dobrze, ¿e morriañski zakonnik poszed³ po rozum do g³owy i ukorzy³ siê na widok znaku Boga Zemsty. T³usty g³upiec wskaza³ mu nawet drogê, któr± obra³ plugawy magus. Teraz ³owca czarownic skierowa³ swego konia na tê le¶n± ¶cie¿kê i pod±¿y³ za swoj± zwierzyn±. To by³o takie ³atwe... Plugawiec nawet nie próbowa³ siê maskowaæ. Choæ ³owca nie wiedzia³, czego ów niegodziwiec szuka w lesie, to nie dopu¶ci do tego, aby zdo³a³ on wyrz±dziæ jeszcze wiêcej z³a... zw³aszcza teraz, w wigiliê nowego roku, w dniu poprzedzaj±cym Hexensnacht.
* * *
Choæ w tym miejscu ewidentnie zionê³o nieczyst± moc± – przeszukanie warowni i dworku nie przynios³o wielkiego rezultatu. Sale i komnaty by³y w wiêkszo¶ci do cna ogo³ocone, po tym, gdy w¶ciek³y t³um pl±drowa³ dobytek znienawidzonych dziedziców... Sigvald jeszcze teraz czu³ energiê nienawi¶ci, która przylgnê³a do tego miejsca, niespokojne emocje, strach, grozê, zapach ¶mierci. Bardziej przyziemne zmys³y kap³ana rejestrowa³y tak¿e odór rozk³adu. By³ tutaj kurz, bardzo wiele kurzu, sporo zbutwia³ego drewna, kawa³ków ¶cian i dachu, gruzu i tym podobnych, a poza tym – ¿adnych istot ¿ywych, które normalnie zasiedla³y takie miejsca. ¯adnych nietoperzy, szczurów, paj±ków czy innego robactwa, które by³o w takich miejscach zawsze obecne. To zaniepokoi³o Sigvalda najbardziej. Piêtno ¶mierci by³o tu prawdziwie wszechobecne i obezw³adniaj±ce. Tyle ¿e poza tym, by³o tu ca³kowicie pusto i nic nie przykuwa³o uwagi kap³ana.
A¿ natrafi³ na zej¶cie do piwnic. Klapa znajdowa³a siê w ziemi, na podwórku, na ty³ach dworku i odkrycie jej porazi³o wied¼mi wzrok Sigvalda. Wej¶cie i po³o¿one ni¿ej piwnice cuchnê³y, miazmaty z³ej energii, mocniejsze ni¿ gdziekolwiek indziej, bucha³y wrêcz z mrocznych otch³ani, które skrywa³a klapa. To by³ znak od Morra, tam by³ klucz do rozwi±zania zagadki. Kap³an ostro¿nie zbli¿y³ siê do w³azu, lecz o ostatniej chwili cofn±³ rêkê. Skupi³ my¶li. Magia, oczywi¶cie. Proste zaklêcie magicznego alarmu. Kto¶ zabezpieczy³ wej¶cie do piwnic... Sigvald siêgn±³ miêdzy po³y szaty i doby³ ma³±, r¿niêt± w krysztale fiolkê. Woda ze ¶wiêtego ¼ród³a Morra, w archikatedrze w Luccini. Neutralizuje efekty niegodziwej magii, w pewnym ograniczonym zakresie, oczywi¶cie. Powinna wystarczyæ na tak prosty czar. Wyj±³ zatyczkê, po czym pokropi³ w³az i mosiê¿ny uchwyt klapy odrobin± ¶wiêtej wody. Zasycza³o i zionê³o smrodem zgni³ych jaj – znak, ¿e magia wody zadzia³a³a, Morr by³ ³askawy... Z nadziej± w sercu, kap³an pochwyci³ uchwyt i poci±gn±³. Zej¶cie do piwnic stanê³o otworem. Cuchnê³o rozk³adem, gorzej ni¿ w innych czê¶ciach domu, co nie zdziwi³o Sigvalda.
Innego wyj¶cia nie ma - pomy¶la³ kap³an, po czym opu¶ci³ siê w dó³.
Jego wtargniêcie do tego królestwa dni minionych wzbudzi³o niewyobra¿alny tuman dusz±cego kurzu. Walcz±c o dech, Sigvald opar³ siê o ¶cianê, ciê¿ko kaszl±c, po czym rozejrza³ siê. Piwnica mia³a nieobrobione ¶ciany, wygl±da³a bardziej jak nora w ziemi, wykopana przez kreta, lub te¿ szczurocz³eka. Nisko zawieszony strop podpiera³y zbutwia³e belki. A z pomieszczenia, w którym sta³ kap³an – niby z przedsionka – wiód³ tunel, biegn±cy g³êbiej w ciemno¶æ. Sigvald z przewieszonego przez ramiê tobo³ka doby³ ¿agiew, po czym rozpali³ j±. Te piwnice by³y bardzo przestronne i ¶wiat³o pochodni nie o¶wietla³o nawet wszystkich ¶cian. Sigvald ruszy³ korytarzem przed siebie.
Wêdrówka przez te ska¿one tunele zapewne przyprawi³aby normalnego cz³eka o lekki ob³êd, lecz Sigvald by³ dobrze obeznany z ciemno¶ci±. By³ cz³onkiem Bractwa Ca³unu, kap³anem Trupiej ¦wiecy, oddanym s³ug± Morra. Nie lêka³ siê mroku. Wiedzia³, ¿e ów sam w sobie nie jest z³y, lecz z³e s± istoty, dla których jest on schronieniem. To ludzie, szalenie czarnoksiê¿nicy, nekromanci, a wreszcie Przemienieni – wampiry, byli niegodziwi. Ciemno¶æ Chaosu by³a w ich czarnych sercach. Ciemno¶æ zrodzona z przywar typowych dla istot rozumnych – strachu, g³upoty, ¿±dzy w³adzy...
Te, godne filozofa, rozmy¶lania przerwa³o osobliwe wra¿enie wêchowe. Odór ¶mierci, ale nie ten magiczny, mistyczny, ale ¶mierci prawdziwej, przyziemnej, namacalnej. Smród zw³ok, fetor krwi, p³ynów ustrojowych i zgnilizny. Sigvald przyspieszy³, aby odnale¼æ jego przyczynê.
Pomieszczenie, które otworzy³o siê przed nim by³o du¿e, okr±g³e, a w jego centrum kto¶ wykopa³ dó³. W dole tym odbywa³a siê upiorna orgia.
Dziesi±tki, nie setki zw³ok w przeró¿nych fazach rozk³adu le¿a³y na jednej kupie, przemieszane i spl±tane, niby w parodii mi³osnych uniesieñ. Trupy by³y w ró¿nych stadiach zepsucia – niektóre jeszcze ¶wie¿e, ledwo zaczynaj±ce siê rozpadaæ, inne za¶ obgryzione do bia³ej ko¶ci. Szczegó³y tego widoku by³y zbyt odra¿aj±ce, a¿eby móg³ je opisaæ cz³ek zdrowy na umy¶le.
Oto by³ powód zaginiêæ i rozkopanych mogi³... Zw³oki nieszczê¶ników, którzy wpadli w szpony szaleñca, który by³ zdolny do stworzenia tak makabrycznej kolekcji, by³y gromadzone tutaj, zapewne nie tylko od paru miesiêcy, lecz od lat, a Sigvald móg³ siê domy¶leæ, w jakim celu tak czyniono. Zadr¿a³. Jego duszê owion±³ ch³ód bezdennej grozy, na my¶l o tym, kto mo¿e byæ na tyle potê¿ny, aby d±¿yæ do o¿ywienia takiej ilo¶ci zmar³ych... i kto ma moc, dziêki której jest w stanie nad tak± armi± zapanowaæ.
Sigvald min±³ dó³, z niepokojem w sercu. Przeszed³ do nastêpnej komory. Poprzednie pomieszczenia, które mija³ na drodze do tego miejsca by³y albo puste, albo zastawione resztkami rzeczy typowych dla dworskich piwnic – beczkami, worami przegni³ej m±ki, belami zetla³ych tkanin, stosami zbutwia³ego drewna opa³owego... To miejsce by³o zgo³a odmienne.
Na licznych rega³ach sta³y fiolki, s³oje, menzurki i podobne utensylia. W niektórych s³oikach – ku zgrozie kap³ana – przechowywano rozmaite ohydztwa, jak na przyk³ad resztki ludzkich p³odów, nienazwane organy i inne okropieñstwa. Sto³y do sekcji, klatki, przyrz±dy, które sprawia³y wra¿enie wyposa¿enia komnaty tortur i tym podobne meble zape³nia³y inne zak±tki komnaty. By³y tak¿e liczne rega³y z ksiêgami – zaple¶nia³ymi, toczonymi przez robactwo woluminami, niechybnie skrywaj±cymi mroczne sekrety. To by³o serce mrocznego w³adztwa von Blautenbergów.
Sigvald podszed³ do sporego pulpitu w centrum komnaty, na którym by³y roz³o¿one rozliczne ksiêgi i zapiski. Trzymaj±c pochodniê w jednej rêce, wertowa³ papierzyska. Wszystko by³o pisane archaicznym Reikspielem, jakby sprzed setek lat. Dominowa³y wyliczenia, jak na przyk³ad: „
Wissenburg – Nuln, Trakt G³ówny: 3”, albo „Pfeildorf, Nekropolja: 6”. Wszystkie te rachunki sk³ada³y siê w jedn±, upiorn± ca³o¶æ – sumê wszystkich porwañ zw³ok i podró¿nych w Wissenlandzie, na przestrzeni wielu d³ugich lat! Dreszcz przebieg³ przez plecy kap³ana, choæ nie by³o w piwnicach a¿ tak zimno.
Potem pocz±³ wertowaæ dziennik, w którym kto¶ prowadzi³ prywatne zapiski. „
Rzeczon Rytua³ odprawion zostaæ winien, jako rzecze B.R., gdy oba Xiê¿yce pe³niê swej Postaci osi±gn±...” – Sigvald mimowolnie u¶miechn±³ siê. Ten, kto sporz±dza³ te notatki najwyra¼niej czu³ siê tutaj bezpiecznie, gdy¿ szyfr którego u¿ywa³, by³ bardzo prymitywny. „B.R.” oznacza³o w ¿argonie nekromanckim
Ksiêgê ¦mierci, nies³awny grimuar autorstwa szalonego Araba, Abdula ben Raschida – „B.R.” w³a¶nie. Mroczna wiedza z kart tego tomiszcza pchnê³a Mannfreda von Carsteina – wampirzego ksiêcia Sylvanii – do napisania ohydnej
Liber Necris, ksiêgi bêd±cej jeno odbiciem tajemnej, niegodziwej m±dro¶ci z kart Ksiêgi ¦mierci... Kap³an czyta³ dalej. „
Rytua³ ów – Wjelkie Przebudzenie Su³tana ¦mierci...”... Sigvald, czytaj±c te s³owa, przypomnia³ sobie, gdzie s³ysza³ o takim rytuale...
Rzeczony obrzêd by³ nad wyraz potê¿n±, staroarabsk± ceremoni±, spadkobierstwem po
Wielkim Rytuale Nagasha, Ojca Nekromancji. To w³a¶nie
Wielki Rytua³ doprowadzi³ do zag³ady ca³e królestwo staro¿ytnej Nehekhary, przemieniaj±c jego mieszkañców w ¿ywe trupy. Lecz ¿aden cz³owiek nie jest na tyle potê¿ny, aby go powtórzyæ. Dlatego czarnoksiê¿nicy arabscy stworzyli w zamierzch³ych czasach
Wielkie Przebudzenie Su³tana ¦mierci. By³o pokrewne
Wielkiemu Rytua³owi, lecz s³absze, nie mia³o tak wielkiego obszaru dzia³ania... choæ mog³o zagroziæ stabilno¶ci ca³ego Wissenlandu, a potem – kto wie? W rêkach odpowiednio potê¿nego i pe³nego z³ej woli szaleñca wszystko by³o mo¿liwe. Rytua³ budzi³ bowiem armiê zmar³ych, którzy potem rozprzestrzeniali skazê ¶mierci dalej – w ten sposób, ka¿da zabita przez nieumar³ych istota sama stawa³a siê ¿ywym trupem. Ale to by³o dawno temu. Sigvald zastanowi³ siê. Ongi¶ owego rytua³u nie odprawiono chyba nawet dwukrotnie, pod³ug tajemnej wiedzy Bractwa. Czy w tej epoce mo¿liwe jest odprawienie podobnego rytua³u? Nawet Mannfred von Carstein nie powinien dysponowaæ tak± moc±, nigdy wszak nie dorówna³ Vladowi... Mo¿e szalony Heinrich Kemmler u szczytu swej potêgi? Ale teraz?
Potem wzrok Sigvalda pad³ na kolejn± stronê dziennika i kap³an zamar³. „
Trzynastu Celebrantów, ka¿dy ze swej czystej Krwi, zbieraj±c siê rzeczonej Nocy...”... W±pierze. Oczywi¶cie. Sam pojedynczy krwiopijca by³ zbyt s³aby, aby dysponowaæ tak± moc±, lecz ca³a koteria Dzieci Nocy? To by³o mo¿liwe. Choæ nie umniejsza³o to nieprawdopodobieñstwa ca³ej sytuacji – potomstwo Neferaty niezwykle rzadko kooperowa³o ze sob±. Wampiry by³y na to zbyt dumne, zbyt aroganckie i to stanowi³o ich najwiêksz± s³abo¶æ. Ale je¿eli jaka¶ grupa krwiopijców mog³a siê zebraæ i zorganizowaæ... konsekwencje bêd± niewyobra¿alne. Co je do tego pchnê³o? Kto za tym stoi? I dlaczego Bractwo dowiaduje siê o tym dopiero teraz, w przededniu potencjalnej katastrofy?
Sigvald od³o¿y³ apokaliptyczny diariusz i powoli obróci³ siê od pulpitu. Rozejrza³ siê jeszcze raz po komnacie i dostrzeg³ co¶, czego pierwej nie widzia³. Skryte s³abym zaklêciem iluzji, w najg³êbszym mroku pracowni – masywne ¿elazne drzwi. Sigvald podszed³ do nich. By³y ciê¿kie i proste. Tak jak wtedy przy klapie – nim chwyci³ za klamkê, skropi³ odrzwia ostatnimi kroplami wody z Luccini. Ku zdziwieniu kap³ana – wrota same stanê³y otworem, gdy magiczna pieczêæ, która najwyra¼niej trzyma³a je zamkniête, rozwia³a siê.
Ze ¶rodka buchnê³o ch³odem. Pomieszczenie wewn±trz by³o niewielkie, w±skie i niskie, lecz d³ugie. W odró¿nieniu od reszty piwnic, kto¶ po¶wiêci³ temu miejscu wiele uwagi – pod³oga i ¶ciany by³y wy³o¿one marmurem, a gdzieniegdzie widnia³y ró¿norodne, fantazyjne zdobienia. W ¶wietle pochodni, ujrza³ Sigvald wnêki w ¶cianach, niby w katakumbach, przebiegaj±ce przez ca³± d³ugo¶æ grobowca. Szóstka takich wnêk znajdowa³a siê w ka¿dej ze ¶cian, a na katafalku na przeciwleg³ej ¶cianie pomieszczenia sta³a trumna. Sigvald rozejrza³ siê po pomieszczeniu. Poza sarkofagiem na katafalku, w ka¿dej z wnêk sta³a jedna trumna.
Trzyna¶cie trumien. A w ka¿dej z nich jeden krwiopijca. Z³a energia w grobowcu by³a namacalna i Sigvald nie musia³ siê upewniaæ co do zawarto¶ci trumien.
Tak jak podczas lektury dziennika, tak i teraz serce Sigvalda jakby przesta³o biæ. Bezg³o¶nie wycofa³ siê z grobowca, a ciê¿kie drzwi zamknê³y siê cicho. Dopiero potem pozwoli³ sobie na odrobinê s³abo¶ci. Opar³ siê o ¶cianê i pustym wzrokiem patrzy³ w mrok. Trzynastka krwiopijców. Ma³a armia sama w sobie zdolna dokonaæ zamachu stanu, szczególnie teraz, w dniach najwiêkszego od wieków kryzysu w Imperium. Bractwo zawiod³o. Sigvald istotnie spodziewa³ siê wampira, byæ mo¿e z garstk± s³ugusów, szalonego nekromanty, czy czego¶ w tym rodzaju... Czego¶, co wiele razy Sigvald wysy³a³ z powrotem w za¶wiaty, koñcz±c jego nienaturaln± egzystencjê. Ale trzyna¶cie, tak trzyna¶cie w±pierzy... Liczba ta ca³y czas hucza³a w g³owie kap³ana. Jego najgorsze przeczucia potwierdzi³y siê.
Kapitu³a w Siegfriedhofie zawiod³a, myli³a siê co do rozmiarów zepsucia... Ca³e Imperium by³o zagro¿one, gdy nowa armia zmar³ych pod w³adz± swych szalonych panów wyruszy, by siaæ ¶mieræ. Najwiêksze królestwo cz³owieka w Starym ¦wiecie jest zgubione. Pytania bez odpowiedzi dr±¿y³y jego sterany umys³. Kto? Dlaczego? Sk±d? Kiedy? Jak?
Nie. Oczywi¶cie, to nie mia³o teraz najmniejszego znaczenia. Nadzieja zawsze umiera ostatnia. Byæ mo¿e szerzenie zw±tpienia by³o rzecz±, w której w±pierze osi±gnê³y mistrzostwo, ale on nie da siê na to nabraæ. Nie cz³onek Bractwa Ca³unu. On musi dzia³aæ. Jest jeszcze szansa. Pozosta³o jeszcze kilka godzin do Hexensnacht, ale to zawsze co¶. Gdyby tak...
Nie móg³ liczyæ na to, ¿e zg³adzi choæby jednego potwora – wampir pogr±¿ony w letargu by³ równie niebezpieczny, jak ten który nie spa³ – przebudzenie przychodzi³o zbyt szybko. Byæ mo¿e uda mu siê zabiæ jednego – a w nastêpnej sekundzie sam stanie siê ¿erem reszty. Nikt nie mo¿e stawiæ czo³a trzynastu krwiopijcom, nikt. By³o ju¿ za pó¼no na wezwanie posi³ków sk±dkolwiek – zanim wici dotr± choæby do Wissenburga, legion zmar³ych ju¿ bêdzie w drodze do miasta. Pozostawa³y zatem tylko ¶rodki tajemne, magiczne.
Za pomoc± plugawej ksiêgi Sigvald móg³ przys³u¿yæ siê Morrowi. Tak, wiedzia³ o jeszcze jednym rytuale ukrytym na kartach Ksiêgi ¦mierci... O
Rytuale Pieczêci, co niczym otch³anna g³êbia poch³ania moc
Dhar, powstrzymuje umar³ych od wstawania z grobów i... pieczêtuje krwiopijców w ich trumnach, a tych, co nie ¶pi± rzuca ponownie w objêcia letargu... Zanim magia obrzêdu przestanie dzia³aæ – z kapitu³y siegfriedhofskiej przybêdzie piêædziesiêciu, nie, stu, rycerzy Zakonu Kruka, aby zakoñczyæ blu¼nierczy ¿ywot Dzieci Nocy. A potem spali siê posiad³o¶æ, tak, razem z niegodziwym grimuarem, ojczulka Ruprechta dla pewno¶ci obwiesi siê... Tak, pozosta³a jeszcze nadzieja.
W ostateczno¶ci, je¿eli nie uda siê dope³niæ rytua³u – spali ksiêgê, bez niej krwiopijcy nic nie zdzia³aj±. I bêdzie istnia³a jeszcze szansa, aby zakoñczyæ ich nie-¿ycie.
Rzuci³ siê do rega³ów z ksiêgami i rozpocz±³ poszukiwania. Po parunastu minutach gor±czkowego przerzucania woluminów, odnalaz³ ten, który zadecyduje o byæ albo nie byæ tego zak±tka Starego ¦wiata –
Ksiêga ¦mierci – ohydny grimuar, tchn±cy pradawnym z³em... Legendarna ksiêga by³a ob³o¿ona byle jak, w bury papier, tak, by nie zwraca³a niczyjej uwagi. Na wewnêtrznej stronie obwoluty widnia³ podpis w³a¶ciciela – „
Helmut von Blautenberg”. Gdy wydobywa³ ksiêgê, co¶ jeszcze przyku³o jego uwagê. Oprawiony w dobrej jako¶ci skórê rêkopis, kronika pochówków w Nebeldorfie z zamierzch³ych lat... Poszukiwana przez niego kopia, któr± zdradziecki wielebny „zawieruszy³”... By³o tu wszystko, co rzuca³o pewne ¶wiat³o na historiê rodu von Blautenbergów. „
2014, 02. Sigmarzeit – Helmut von Blautenberg (Dziedzic) – Potêpion i z wjelk± atencyj± pochowan”, „
2166, 10. Ulriczeit – Hermann von Blautenberg, syn Helmuta (Dziedzic) – Potêpion i z wjelk± atencyj± pochowan” – g³osi³y wpisy. Miêdzy tymi notkami nie by³o ¿adnego von Blautenberga. Nawet, je¿eli przyjmie siê, i¿ Hermann by³ pogrobowcem, to zmar³ – lub zapewne zosta³ zg³adzony przez mot³och, lubo przez swych pobratymców – w wieku ponad 150 lat! Wszystko jak na tacy – pochówek Hermanna nie bez kozery wskazywa³, ¿e ów by³ zrodzony z rodu wampirów. Ci±g³o¶æ dynastii zapewniona – Sigvald nieraz spotyka³ siê z takimi przypadkami, ¿e gdy ojciec dochowa³ siê ju¿ syna, przyjmowa³ Poca³unek Krwi od swego antenata. A potem jego syn, po osi±gniêciu dojrza³o¶ci, i gdy sp³odzi³ ju¿ dzieci, sam stawa³ siê w±pierzem – dziêki ojcu, choæ mo¿e i dziêki matce. Stosunki w wampirzych rodach by³y nie do ogarniêcia dla zwyk³ych ludzi, i nie by³o rzadko¶ci±, ¿e podczas sukcesji lub jaki¶ czas po niej syn obraca³ siê przeciwko ojcu... Taka by³a skaza krwiopijców – powód, dla którego byli oni sami sobie swym najwiêkszym wrogiem. I Sigvald wiedzia³, ¿e tylko dziêki tej przyrodzonej nienawi¶ci, pogardzie i arogancji nie zaw³adnêli jeszcze ¶wiatem ¿ywych...
A suczy syn – Ruprecht – kry³ swoich mocodawców – by³o to jasne jak s³oñce... Sigvald dopilnuje, ¿e gdy ta noc grozy dobiegnie koñca, ojczulek powêdruje tam, gdzie jego miejsce – czyli w p³omienne objêcia stosu...
Kiedy z tym przyrzeczeniem w g³owie zbiera³ ksiêgi do swego tobo³ka, co¶ – jakby papierowy motyl – wyfrunê³o spo¶ród kryjówki miêdzy ksiêgami na regale. Sigvald pochwyci³ to w locie. List. Sigvald roz³o¿y³ kartkê i przeczyta³ go. Choæ ani nadawca, ani adresat nie ujawniali siê w tre¶ci wiadomo¶ci, tre¶æ zastanowi³a kap³ana. „
...W najczarniejszej Godzinie, gdy uderzy ¯mija, Syn i Dziedzic powróci, by dope³niæ Przeznaczenia”... I jeszcze: „
Choæ wyjecha³ W. do Altdorfu, niechybnie jest jeszcze Jego Syn – G. – co upomni siê o Dziedzictwo i o Schedê po Ojcu...”. Te s³owa poruszy³y co¶ w umy¶le Sigvalda. Von Blautenbergowie w stolicy? Czy¿by zbiegowie? Kim by³ ów „W.”, a kim jego syn – „G.”? Ju¿ gdzie¶ s³ysza³ to okre¶lenie – „¯mija”, ale czym – na wszystkie duchy za¶wiatów – by³o owo „Dziedzictwo”, owa „Scheda”?
Nie, mroczne podziemia nie by³y dobrym miejscem na tego typu rozmy¶lania. Czas nagli. Niechybnie w±pierze nied³ugo poczn± siê budziæ, do obrzêdu siê szykowaæ. A kiedy spostrzeg± nieobecno¶æ swej ksiêgi, mo¿e rozpêtaæ siê istne pandemonium... Do tego czasu, lepiej siê bêdzie st±d oddaliæ, a czasu nie marnowaæ. Schowa³ list razem z ksiêgami, do tobo³ka.
Sigvald opu¶ci³ wiêc pracowniê, wcale nie maskuj±c ¶ladów swojej obecno¶ci. Niewiele mog³o to ju¿ zmieniæ. Teraz mo¿e postawiæ ju¿ tylko na jedn± kartê. Kiedy wynurzy³ siê z podziemi by³o ju¿ blisko zmierzchu, choæ jeszcze nie ca³kiem ciemno. Do nowego roku zosta³o najdalej jak ze trzy – cztery godziny. Ruszy³ w drogê powrotn± przez dworek, aby odnale¼æ Karla i powróciæ do Nebeldorfu.
Zatrzyma³ siê o krok od ¶mierci. Literalnie. Zimne ostrze rapiera dotknê³o jego szyi – drobina krwi z rozciêtej przez perfekcyjnie naostrzony rapier skóry pociek³a po habicie. Sta³ w drzwiach wej¶ciowych dworku von Blautenbergów i najwyra¼niej kto¶ postanowi³ na niego zapolowaæ.
- Podaj mi choæ powód, tylko jeden, dla którego mam ci nie odebraæ ¿ycia, tu i teraz.
Srebrny, d¼wiêczny g³os przeci±³ pe³n± napiêcia ciszê. Sigvald powoli odwróci³ g³owê w stronê ¼ród³a g³osu, na tyle ostro¿nie, a¿eby nie dopu¶ciæ do podciêcia sobie gard³a.
Sta³ obok niego, przy wej¶ciu do posiad³o¶ci – wysoki, szczup³y mê¿czyzna w ciemnych szatach ³owcy czarownic. Mia³ poci±g³± twarz i gorej±ce, pe³ne szalonej pasji oczy. Amulet ze z³ota, przedstawiaj±cy miecz okolony s³oneczna aureol± b³yszcza³ ponuro w ¶wietle zachodz±cego s³oñca.
- Powód? Niejeden. – Mimo sytuacji, Sigvald nie straci³ rezonu. – Po pierwsze, jak wnioskujê z twego ubioru, jeste¶ inkwizytorem, a wiêc dzielimy ten sam cel. Po drugie – chroni mnie prawo, tak boskie, jak i elektorskie. Po trzecie – czy¿ Solkan pochwala zabijaæ nieuzbrojonych, bez uprzedniego os±dzenia i stwierdzenia przewin, lubo w emocji przyp³ywie...?
£owca poruszy³ siê powoli ze swojego miejsca i stan±³ przed kap³anem. Nie opu¶ci³ rapiera.
- Nie powo³uj siê na imiê Sprawiedliwego Pana, plugawcze! On to stoi ponad twoim „elektorskim prawem” i ponad twym bo¿kiem – patronem sêpów i ¶cierwojadów! A w szczególno¶ci, stoi On ponad takim jak ty, co w nieczysto¶ci i ¶mierci siê babraj±! Odpowiadaj lepiej, czego ¿e¶ szuka³ w tym¿e zrujnowanym domostwie?!
- Zaprawdê, mianujesz siê obroñc± „sprawiedliwo¶ci”, Prawa, a wiesz tak niewiele... Nie podoba mi siê bycie indagowanym pod twym mieczem, ³owco. Opu¶æ broñ. – Spojrza³ w szare, stalowe oczy wied¼mo³apa. – Upraszam.
Jakby w odpowiedzi, oczy ³owcy za¶wieci³y niezdrowym blaskiem.
Szalony - niechybnie przemknê³o przez my¶l Sigvaldowi.
- Ukrywasz co¶, pomiocie diabelskich lêd¼wi! Lêkasz siê miecza prawo¶ci!
- Bynajmniej... – Sigvald zwalczy³ gniew. Nie by³ w nastroju na takie bezowocne swary. – Morr os±dzi me intencje po ¶mierci, a teraz mam zadanie do wykonania. Chcesz wyja¶nieñ? Dla waszej wie¶ci – dom z³ego przeszukiwa³em, dla dobra tego miasta. Nie macie mi nic do zarzucenia, poza swym przekonaniem, lecz czy¿ na twych oczach uczyni³em co¶ niestosownego? Twoja czujno¶æ jest chwalebna, ³owco, ale wiedz, ¿e instynkt cz³owieczy bywa najbardziej zwodniczym z doradców. Wybaczcie – lecz albo wspomo¿ecie mnie w walce z Chaosem, albo zejdziecie mi z drogi...
Inkwizytor odst±pi³ i opu¶ci³ broñ, lecz jej nie schowa³.
- Tym razem macie szczê¶cie, kap³anie. Tym razem Solkan postanowi³ mieæ dla ciê zmi³owanie, lecz pamiêtaj – równie ³atwo mo¿e ci je odebraæ. A wtedy spotka ciê kara po stokroæ gorsza od losu twojego s³ugi-niemoty. Bêdê mia³ ja baczenie na twe postêpki!
Po czym obróci³ siê i bez przestawienia siê, czy choæby po¿egnania, odszed³, ³opocz±c p³aszczem. Po chwili zza bramy dobieg³ Sigvalda têtent kopyt odje¿d¿aj±cego konia. Kap³an podszed³ do skrwawionej postaci Karla le¿±cej na ziemi. Ch³opak ¿y³, ale by³ ledwo przytomny. £owca widaæ wy³adowa³ na niedojdzie swój gniew... Sigvaldowi ¿al siê zrobi³o tego wioskowego przyg³upa, który teraz kuli³ siê niby zbity pies. Pomóg³ mu wstaæ i bez s³owa poprowadzi³ go na szlak wiod±cy ku Nebeldorfowi.
Dobrze, ¿e nie zebra³o siê mu na przeszukanie torby - przemknê³o przez my¶l kap³anowi, gdy przedziera³ siê przez mroczny las, zastanawiaj±c siê nad tym, jak du¿ym zagro¿eniem dla jego planów jest stanowi siê szalonego ³owcy-solkanity.
Do Nebeldorfu wrócili ju¿ dobrze po zmierzchu. W krótkich s³owach Sigvald powiadomi³ Bauermanna o tym, a¿eby mu w nocy nie przeszkadzano i ¿eby czuwaæ, bo wszystko mo¿e siê staæ. Musia³ mieæ zmi³owanie nad starym cz³owiekiem i nad spokojem mie¶ciny, przeto o le¿u wampirów nie wspomina³. Sigismunda i pozosta³ych siedmiu rycerzy postawi³ w stan gotowo¶ci i znów wys³a³ ich na stró¿owanie, na obrze¿a miasteczka, a¿eby z³ego wypatrywali. Kap³an wiedzia³ a¿ za dobrze, i¿ w razie niepowodzenia rytua³u nie uda siê rycerzom odeprzeæ fali ciemno¶ci – bêd± kolejnymi lud¼mi na jego sumieniu, razem z – chwaliæ bogów! – piêcioma setkami mieszkañcami Nebeldorfu. Ale nie móg³ ich odprawiæ, kazaæ im salwowaæ siê ucieczk± – obowi±zek by³ silniejszy. Wiedzia³, ¿e i tak by nie pos³uchali takiego rozkazu. Karla odprawi³ do jego izby w gospodzie i kategorycznie zabroni³ mu przeszkadzaæ.
„Wioska Mgie³” rozpoczê³a odliczanie godzin do pó³nocy, do nowego, 2523 roku, do Hexensnacht. Wszyscy w³o¶cianie pozamykali siê i zabarykadowali w swych domostwach. Ka¿dy wywiesi³ u drzwi jaki¶ amulet, lubo wi±zkê jakiego¶ ziela. Ka¿dy modli³ siê do swojego boga. W Ogrodach Morra, ojciec Ruprecht za¶ winien by³ odprawiaæ obrzêdy ku czci Boga Snu i ¦mierci, dla przeb³agania duchów zmar³ych i zapewnienia spokoju ¿ywym.
Z uliczek Nebeldorfu zaczê³a wype³zaæ mg³a. Rozpoczê³a siê godzina próby.
* * *
W ciemno¶ci swej izby pocz±³ Sigvald czyniæ przygotowania do
Rytua³u Pieczêci.
Nie posiada³ wszystkich potrzebnych ingrediencji, ale nie by³y one niezbêdne – by³ na tyle potê¿nym bia³ym nekromant±, i¿ móg³ sobie poradziæ bez nich. Posiada³ ksiêgê wiedzy zakazanej, drug± w stopniu potêgi, po dziewiêciu ksiêgach
Liber Nagash – pióra samego Wielkiego Nekromanty. To musia³o wystarczyæ. I wystarczy.
Zas³oni³ okiennice. Na stole roz³o¿y³ ksiêgê. Na pod³odze wyrysowa³ potê¿ny, potrójny magiczny kr±g. Tuzin amuletów ochronnych b³yszcza³ na jego szacie.
Do tej pory nawet przed sob± nie chcia³ przyznaæ jednego... Poprawnie ukoñczony
Rytua³ Pieczêci os³abia wampiry i uniemo¿liwia w najbli¿szym otoczeniu czarodzieja stosowanie magii nekromantycznej, to prawda... Prawd± jest tak¿e to, ¿e odbywa siê to za cenê ¿ycia maga. Zawsze koñczy siê ¶mierci± odprawiaj±cego obrzêd. Si³y witalne czarodzieja musz± w pe³ni z³±czyæ siê z
Shyish, tylko wtedy zaklêcie jest dostatecznie potê¿ne.
Pierwotna wersja zaklêcia przewidywa³a mo¿liwo¶æ z³o¿enia ofiary z tuzina wci±¿ bij±cych serc z dwunastu istot rozumnych nie posiadaj±cych zmys³u magii... Ale to pozostawa³o poza wszelk± dyskusj±. Gdyby siê do tego zastosowa³, nie ró¿ni³ by siê w niczym od tych, których poprzysi±g³ zwalczaæ. I zapewne zacz±³by zatracaæ siê w Chaosie... Lecz nawet takiego czaru – pozbawionego ofiary z postronnych – nie wolno by³o stosowaæ pochopnie, szczególnie kap³anom. Nawet cz³onkowie Trupiej ¦wiecy s± przed nim przestrzegani. Ale czas by³ najwa¿niejszy, a cena – choæ wysoka – konieczna. Skoro tak mas siê staæ – niech i tak bêdzie, Sigvald dokoñczy swego grzesznego ¿ywota w obronie tej ma³ej, zapad³ej mie¶ciny i jej cuchn±cych mg³± mieszkañców... Ale w konsekwencji mo¿e ocaliæ Imperium. Ka¿da cena by³a tego warta. Morr mu wybaczy, tak± mia³ nadziejê.
Rozpocz±³ wypowiadanie pierwszych s³ów inkantacji, a wszystkie Osiem Wiatrów poczê³o wirowaæ dooko³a niego, najsilniej za¶ d±³ zwiastun ¶mierci –
Shyish.
Co¶ by³o nie tak. Od pocz±tku co¶ by³o bardzo nie tak.
Karl sta³ za drzwiami izby Sigvalda i obserwowa³ przebieg ceremonii przez dziurkê od klucza. Nie ciekawo¶æ, lecz strach przed upiorami nocy i przed z³ym ³owc± wied¼m przygna³ go tutaj. Pan Sigvald by³ dobry. Nie bi³ tak jak z³y Pan Wielebny Ojciec Ruprecht i nie robi³ mu... „tych” rzeczy. Przez ten krótki czas, Karl naprawdê polubi³ Pana Sigvalda.
Ale kiedy ja¶niej±ca magiczna moc poczê³a roz¶wietlaæ ca³± izbê, wlewaæ siê w kap³ana, który przemawia³ g³osem nie swoim, lecz zgo³a obcym, strasznym, a mówi³ rzeczy w jêzyku niezrozumia³ym dla Karla... ch³opak poczu³ gdzie¶ w g³êbi siebie, ¿e to nie jest zwyk³ obrz±dek ku czci Morra. Czasami widywa³, jak odprawia³ je Pan Wielebny Ojciec Ruprecht. Nie, to zupe³nie nie wygl±da³o w ten sposób.
Karl poci³ siê jak ruda mysz, a ¿o³±dek mia³ zwi±zany w supe³, gdy huragan magicznej energii w ¶rodku przybiera³ na sile, doskonale widoczny, nawet dla kogo¶ tak pozbawionego wied¼miego wzroku, jak on. Powinien co¶ zrobiæ. Ale co? Grunt usuwa³ siê mu spod nóg. Nie mo¿e przeszkodziæ Panu Sigvaldowi – nadto siê boi. Nie móg³ i¶æ do Pana Ruprechta. By³ sam.
I nagle, Sigvald uniós³ siê w powietrze, a huragan mocy wci±¿ wzmaga³ siê... Wtedy niedojda pocz±³ uciekaæ.
Zbieg³ dó³, po schodach martwej i cichej gospody, na parter. Ucieka³ – byle gdzie! v przed siebie, gdzie go oczy ponios±! Byle z daleka od Pana Sigvalda, który by³ teraz Strasznym Panem Sigvaldem. Odsun±³ skobel ze starannie zaryglowanych drzwi gospody, wypad³ na zewn±trz, w ch³odn±, mglist± noc i... zderzy³ siê z kim¶.
Cieñ sta³ przed gospod±, smuk³y i wysoki, okuty w p³aszcz i kapelusz wied¼mo³apa. Niedojda zamar³, gdy straszliwy inkwizytor pochyli³ siê nad nim i zrobi³ grymas, który mia³ byæ – chyba – u¶miechem.
- No, no, no, czy¿ to nie nasze ch³opaczysko-niemota, s³ugus kap³ana? Co¿e¿, ch³opcze, dok±d tak bie¿ysz? Gore tam, czy co...?
Przeczenie. Przeczenie. Próba ucieczki, lecz rêka z³ego ³owcy trzyma jego ³achmany w ¿elaznym u¶cisku...
- Co jest? No dalej! Wykrztu¶ to! Nie mam na ciê czasu, szczeniaku, ³achmyto.
Przeczenie. Przeczenie. Przeczenie.
- Nie pozostawiasz mi, ch³opcze, wyboru... Pogadaæ, nie pogadam, a muszê ja siê upewniæ czy z naszym drogim kap³anem wszystko aby w porz±dku... To przecie¿ niebezpieczna noc.
I nie zwa¿aj±c na rozpaczliwe, nieme protesty biednego g³upka, inkwizytor wparowa³ do gospody
Pod Paruj±cym Kielichem. Skierowa³ siê na pierwsze piêtro i stan±³ przed drzwiami pokoju kap³ana z Bractwa.
- Cuchnie czarnoksiêstwem... A wiêc to ¿e¶ chcia³ mi przekazaæ. – Spojrza³ na niedojdê uczepionego jego p³aszcza. – Paszo³ won, parobie.
Po czym kopn±³ ciê¿kim butem do konnej jazdy w drzwi Sigvalda. Te ust±pi³y i stanê³y otworem. W ¶rodku, kap³an unosi³ siê na oparach magicznej energii, dobre pó³ metra nad pod³og±. Otworzy³ oczy, w¶ciek³e, gorej±ce tajemnym ametystowym p³omieniem oczy.
- G£UPCY! – zakrzykn±³ nie swoim g³osem. – WYJ¦Æ! WYJ¦Æ!
Po czym nie zdo³a³ powiedzieæ nic wiêcej, gdy¿ run±³ jak d³ugi na pod³ogê, po tym, jak ³owca czarownic wyr¿n±³ go solidnym ku³akiem miêdzy oczy.
Magiczna burza przygas³a, po czym zamar³a kompletnie.
* * *
Przebudzenie nie nale¿a³o do przyjemnych. Sigvald obudzi³ siê w jakich¶ mrocznych i zimnych katakumbach, a jego rêce by³y bole¶nie wykrêcone do ty³u i przywi±zane do krzes³a, na którym siedzia³. W g³owie jeszcze hucza³o mu, z powodu niedawnego odprawiania rytua³u... Nag³y przeb³ysk ¶wiadomo¶ci sprawi³, i¿ kap³an gwa³townie rzuci³ siê na swym siedzisku.
Rytua³ Pieczêci! Hexensnacht! Le¿e wampirów w posiad³o¶ci! Przeklêty, pogrzebany za ¿ycia Nebeldorf! Zdradziecki ³owca wied¼mo³ap, który do tego doprowadzi³! Sigvald rzuca³ siê na krze¶le, próbuj±c zerwaæ swe wiêzy. Bezskutecznie. Z korytarza naprzeciwko dochodzi³y jakie¶ kroki i odg³osy rozmowy.
- Mówi³em ci, mówi³em! By³o mi go na g³owê nie zwalaæ! To nie jest miejsce na tego typu rzeczy! – Sigvald ze zdumieniem rozpozna³ g³os Ruprechta. Zakonnik by³ podniecony, jak rzadko.
Drugiego z mê¿czyzn pozna³, gdy obaj wkroczyli do komnaty. Szalony wied¼mo³ap. Oczywi¶cie. A któ¿by inny?
- Proszê, proszê, nasz czarnoksiê¿nik przebudzi³ siê... Jeste¶ w nielichych tarapatach i wiesz po tym, prawda? – podj±³ inkwizytor.
- Wypu¶æ mnie, g³upcze – odpar³ Sigvald cichym, spokojnym g³osem, choæ serce mu dr¿a³o. – Wypu¶æ, boæ sam ¿e¶ nie jest ¶wiadom, co tê mie¶cinê spotkaæ mo¿e, je¿eli pozostanê spêtany...
- Och, podejrzewam, co sta³oby siê, gdybym nie przerwa³ twojego czarnoksiêskiego spektaklu. Nie wiem, có¿ za diabelstwo tam warzy³e¶, ale samo posiadanie tego¿ grimuaru... – Tu z obrzydzeniem doby³ ze swej torby Ksiêgê ¦mierci, jakby tyka³ jakiego¶ wyj±tkowo t³ustego i w³ochatego paj±ka. – ...pozwala ka¿demu ³owcy na skierowanie ciê w p³omienie... bez s±du. Bo tutaj ja – Pochyli³ siê nad Sigvaldem. – jestem sêdzi±, przysiêg³ym... i katem. Wiêcej szacunku zatem, zrozumiano, nêdzniku?
Sigvald odchyli³ g³owê i spojrza³ ³owcy w oczy, ¶miej±c siê chrapliwie.
- Widzê, ¿e dzia³asz w doskona³ej komitywie z tym ¶cierwem tutaj – g³ow± wskaza³ Ruprechta, kul±cego siê za ³owc± – nie¶wiadom, kto tutaj jest prawdziwym s³ug± Chaosu. Wielebny Ruprechcie, dlaczego zaginiony rocznik pogrzebów znalaz³em ja, cudownie odnalezion, w krwiopijców le¿u? Dlaczego ¿e¶ stara³ siê za cenê wszelk± nie pozwoliæ a¿ebym siê dowiedzia³, komu to s³u¿ysz naprawdê?
Za¿ywny kap³an zblad³ i wygl±da³ jakby chcia³ zapa¶æ siê g³êboko pod ziemiê.
- Majaczy... na pewno majaczy, inkwizytorze... – odpar³ zakonnik dr¿±cym g³osem. – Dyæ w mie¶cie nie ma ¿adnych w±pierzy, i ja mu tak prawi³em... A on... pobie¿y³ tam, a teraz takie... takie ³ajdactwo, tak wielka niegodziwo¶æ...
- S³usznie prawicie, Ruprechcie... Taka niegodziwo¶æ ze strony, z której nie winienem siê tego spodziewaæ... To smutne, ¿e¶ wypar³ siê swego boga i s³usznej sprawy. Ale Morr nierychliwy, ale sprawiedliwy, jak sam rzek³e¶ ongi¶... nie zapominaj o tym.
- Do¶æ! – zakrzykn±³ ³owca. – Nic mnie nie obchodz± wasze kap³añskie swary! Wy, ojcze, opu¶æcie lepiej tê komnatê, boæ to zadanie dla wprawionego inkwizytora.
Ruprecht bez s³owa odwróci³ siê i odszed³. Nie spojrza³ Sigvaldowi w oczy. Inkwizytor natomiast, kontynuowa³ przes³uchanie, wpatrzony w spêtanego kap³ana, niby pies w kawa³ miêsa.
- Oszczêd¼ i sobie i mnie czasu i wyznaj od razu – ksiêga w twoich rêkach, wniosek prosty – jeste¶ wa¶æ nekromant± i z³oczyñc±. Na w³asne oczy obrz±dek ¿em widzia³.
- Patrzysz, lecz nie widzisz... – mrukn±³ Sigvald. – ¦wiadom ¿e¶ nie jest, ¿e to, com czyni³, czyni³ ¿em dla dobra miasta. Daj mi to wy³o¿yæ, us³uchaj – w piwnicach starej posiad³o¶ci lêgn± siê w±pierze i... – Siarczysty policzek przerwa³ mu w pó³ zdania.
- Nonsens! Wiem ja o mrocznych sprawkach Bractwa Ca³unu, a Zakonu Trupiej ¦wiecy w szczególno¶ci! Wszyscy¶cie mi³o¶nicy demonów, czarni magowie! Zd±¿am ja twym tropem, od Altdorfu, a¿ do tego miejsca. Wyznaj – chcia³e¶ sprowadziæ zgubê na to spokojne miasto, tak, jak ¿e¶ poczyni³ w Altdorfie!
Najwyra¼niej, ów szaleniec wiedzia³ o Sigvaldzie wiêcej, ni¿ siê kap³anowi pierwej zdawa³o... Postanowi³, ¿e w pewnych sprawach nie warto stawiaæ oporu.
- Tak, wyznajê... – szepn±³ cicho. – Wyznajê, i¿ ongi¶ by³em adeptem zakazanej sztuki nekromancji, g³upcem na us³ugach czarnych mocy... Ale to siê zmieni³o. Od 15 d³ugich lat s³u¿ê wiernie Morrowi i Cesarstwu. Uczyni³ ¿em dla nich wiele dobrego, jako bia³y nekromanta, wojuj±c na ka¿dym kroku z czarnoksiêsk± zaraz± i wystêpkiem, w ka¿dym zak±tku Imperium. W mej misji wspomog³o mnie Bractwo Ca³unu. A ty, dumny ³owco? Czy mo¿esz o sobie powiedzieæ to samo? Ile dobrego zrobi³e¶, poza wzbudzaniem trwogi w¶ród ludu prostego i spaleniem kilku nieszczêsnych, zmutowanych prostaczków? Komu teraz s³u¿ysz?
- A wiêc wyznajesz... – odpar³ ³owca cicho. – To, co¶ powiedzia³, wystarczy abym od razu rzuci³ ciê p³omieniom. Bowiem ka¿dy, kto babra³ siê w czarnej magii jest ska¿ony na ca³e ¿ycie. Ale ty dalej stajesz mi na drodze, mój os±d podwa¿asz. Przyznam, ¿e zadziwiasz mnie, czarnoksiê¿niku, i sam nie wiem, dlaczego dychasz jeszcze.
- Mam glejt nietykalno¶ci od elektora Stirlandu – rzek³ Sigvald cicho, ¶wiadom, ¿e dla wyznawcy Prawa, ziemskie umowy i przyziemna polityka nie warte s± nawet spluniêcia. Nie przeliczy³ siê wcale.
- Plwam na twe papiery. Jako nekromanta na us³ugach heretyckiego bractwa oszuka³e¶ swego protektora, co do celu twej misji. A wiêc Solkan uznaje ów glejt za nieby³y. – Siêgn±³ za pazuchê. – Patrz, oto twoje papierzyska, kap³anie. Oto je uniewa¿niam, z woli Solkana – rzek³ z m¶ciw± satysfakcja w g³osie, dr±c dokumenty na strzêpy.
Sigvald opu¶ci³ g³owê.
Wszyscy bogowie niech maj± tego g³upca w opiece... Z powodu swego religijnego zapa³u, ³owca byæ mo¿e postawi³ w³a¶nie czê¶æ Imperium w stan wojny domowej...
Inkwizytor odwróci³ siê i rzek³ w zamy¶leniu – Dysponujê utensyliami, co s± zdolne w przeci±gu godziny, mo¿e dwu, doprowadziæ ciê do takiego stanu, ¿e bêdziesz b³aga³ mnie o wybawienie na stosie... Ale nie zrobiê tego, jeszcze nie teraz. Boæ ty, zdaje siê, nie poznajesz mnie? – odwróci³ siê do Sigvalda i przeci±gle spojrza³ w jego twarz.
- Wybaczcie. – Kap³an wzruszy³ ramionami. – Gdybym mia³ spamiêtaæ ka¿dego ³owcê czarownic, com go na swej drodze napotka³... Có¿, mia³bym ³eb tê¿szy, ni¼li magistrowie z Kolegiów...
£owca skrzywi³ siê, a by³ to grymas szyderczy i nieprzyjemny.
- Moje miano brzmi: Günther Blottenberg, mo¶ci kap³anie – rzek³, k³aniaj±c siê nisko. – Z
tych Blottenbergów z Altdorfu.
Co¶ tr±ci³o czu³± strunê w g³owie Sigvalda.
Blottenbergowie? Altdorf?- Z tych Blottenbergów, których ¿e¶ uwêdzi³ w ich posesji. ¦cierwo, dziesiêæ lat temu! Syn Wolfganga Blottenberga, m¶ciciel jego!
A wiêc zemsta – pomy¶la³ kap³an.
Cokolwiek powiem jest bez znaczenia. Zabije mnie, bez wzglêdu na wszystko...Jeszcze jedna my¶l eksplodowa³a w jego g³owie. Wolfgang Blottenberg? By³ wampirem, s³ug± ciemno¶ci... Któ¿ móg³ wiedzieæ, ¿e by³ w stanie pozostawiæ syna... Dziedzica... Syn? Dziedzic? „Jest jeszcze Jego Syn – G. – co upomni siê o Dziedzictwo i o Schedê po Ojcu...”... List w podziemiach... Tajemniczy cz³onek rodu von Blautenbergów – „W.”, ojciec „G.”... „W.” jak „Wolfgang”. „G.” jak „Günther”...
- ...A wiêc nie dopuszczê, powiadam, a¿eby¶ dopu¶ci³ siê podobnych nieprawo¶ci, jak w Altdorfie...
Sigvald go nie s³ucha³. Wszystkie elementy mrocznej uk³adanki pasowa³y idealnie. Hermann – ostatni dziedzic rodu pozostawi³ potomka – a mo¿e dalekiego krewnego? – Wolfganga, który to, oko³o roku 2166 zapewne, lub wcze¶niej, zbieg³ by³ do stolicy, uciekaj±c przed ka¼ni±, jak± zgotowali znienawidzonym dziedzicom mieszkañcy Nebeldorfu. W Altdorfie zmieni³ nazwisko, z von Blautenberg na Blottenberg, dla po¶cigu ewentualnego zmylenia. I dalej szerzy³ nasiona zepsucia... Tak prze¿y³ ponad trzysta lat, z du¿ym hakiem, nim upomnia³a siê o niego karz±ca rêka Bractwa Ca³unu. Tyle ¿e Sigvald nie by³ ¶wiadom, ¿e przed ¶mierci±, Wolfgang usynowi³ Günthera... A teraz ów sta³ przed nim, by „upomnieæ siê o Schedê po Ojcu”... I to on – Sigvald – by³ ow± „¯mij±”, o której wspomina³ tajemniczy list. Tak samo nazwa³ go te¿ duch Hermanna... By³ t± ¿mij±, która uderzy, i która zostanie pokonana przez Syna. A wiêc wszyscy zostali oszukani. Kap³anowi pociemnia³o w oczach, walczy³ o to, by zachowaæ przytomno¶æ pod naporem obezw³adniaj±cej prawdy, prawdy, która wyprowadzi³a wszystkich w pole.
- ... Ale ja nie zapomnia³em – ci±gn±³ inkwizytor, niepomny ¿e wiêzieñ go nie s³ucha. – O nie. Gdy maj±tek mego ojca trawi³y p³omienie, poprzysi±g³em, i¿ dopadnê ciê i wymierzê sprawiedliwo¶æ. Tak, Solkan zsy³a³ mi wizje i b³ogos³awieñstwa, a¿ebym móg³ upomnieæ siê o mordercê ludzi prawych...
- Oni nie byli prawi – odpar³ Sigvald cicho. – Zosta³e¶ oszukany. Twój ojciec, Wolfgang Blottenberg by³ krwiopijc±, s³ug± mroku, zbiegiem z tej w³a¶nie mie¶ciny. Nazywasz siê von Blautenberg, ³owco. Us³uchaj mnie, poka¿ê ci dowody...
Drugi siarczysty policzek podczas przes³uchania. Zapiek³o. Sigvald uczu³ na jêzyku gorzki smak. Splun±³ krwi±.
- Zamilcz, zamilcz! – Günther krzycza³ teraz histerycznie, gdy ogrom jego szaleñstwa uwidoczni³ siê. – Nie baczê na twoje „dowody”, ¶cierwojadzie! Solkan kroczy po mojej prawicy i przemawia do mnie!
- Pewny¶, ¿e to Solkan do ciebie wo³a? Mnie siê zdaje, ¿e s³yszysz zew innych, mroczniejszych istot. Us³uchaj, Günther, jeste¶ tylko marionetk± w rêkach krwiopijców i tañczysz, jak ci zagraj±. To oni kazali ci mnie zg³adziæ! Zrozum, ¿r±c siê jak dzikie psy robimy im tylko przys³ugê. Wypu¶æ mnie, a wszystko ci wy³o¿ê, miasto i ludzi niewinnych ocalimy...
- Nikt nie jest niewinny przed Bogiem Kary! Nikt! Zamilcz, zamilcz, ZAMILCZ!
Srebrny g³os ³owcy przeszed³ w wysoki skrzek i rozpoczê³a siê w³a¶ciwa czê¶æ inkwizytorskiego przes³uchania.
Do pó³nocy pozosta³y tylko dwie godziny, placyk miejski przy gospodzie i domostwie burmistrza by³ wiêc martwy i opustosza³y. Za wyj±tkiem...
Pos³ugacze ojca Ruprechta rozstawili na ¶rodku placu prosty stos i pal. Do s³upa by³y przywi±zane dwie sylwetki – Sigvald i Karl. Opodal stali zakonnik Morra i inkwizytor z ¿arz±cym siê polanem w rêku. Dogl±dali ostatnich przygotowañ przed spektaklem. Ruprecht wygl±da³ bardzo niezdrowo. Wyra¼nie nie w smak by³o mu byæ tutaj, wzbrania³ siê przed uczestniczeniem w egzekucji, lecz ³owca nalega³... Stwierdzi³, i¿ obecno¶æ ¶wiêtego mê¿a bêdzie dobrze widziana podczas wymierzania s³usznej kary. Gruby zakonnik nie móg³ mu odmówiæ...
Ze swego domu wybieg³ rozsierdzony burmistrz Bauermann, krzycz±c – Co tu siê wyrabia, inkwizytorze?! Mówi³em ju¿, ¿e nie wam siê mieszaæ! Natychmiast wypu¶cie tego cz³eka, chronionego prawem...
Günther och³on±³ ju¿ po przes³uchaniu, by³ jak zawsze, spokojny i budz±cy grozê. Pochwyci³ kaftan rz±dcy Nebeldorfu i rzek³, cicho, swym nie znosz±cym sprzeciwu g³osem – To ja stanowiê prawo, burmistrzu. Nie chcieli¶cie pomóc wcze¶niej – odst±pcie wiêc. Wystêpek jakiego dopu¶ci³ siê ten potwór sprawia, ¿e nawet gdyby sam przeklêty sigmarycki Wielki Teogonista, nie, sam Cesarz chcia³ by go wzi±æ w protekcjê – na nic to, bo s± takie sfery, gdzie i ich w³adza nie siêga. Ksiêgê w porê odnalaz³em, plugawy rytua³ przerwa³em. Powinni¶cie mi byæ wdziêcznymi, ¿em w porê przyby³. A dla czarnoksiê¿nika osta³ siê jeno stos. Prawda, ojcze Ruprechcie?
- Hm... zaprzeczyæ nie mogê... ¦lad, hm... zepsucia jest tu a¿ nazbyt widoczny, przeto kara wydaje siê byæ s³uszna. Czas tako¿. Bogowie, hm... ukontentowani bêd±, ¿e grzesznika spotka³a kara w³a¶nie teraz, w nowy rok. Dobra to wró¿ba, zapewne, na nastêpny rok. Najlepiej wracajcie do siebie, burmistrzu, i módlcie siê.
Bauermann próbowa³ argumentowaæ, oponowaæ, groziæ – na pró¿no. W desperacji wys³a³ s³ugê, a¿eby odnalaz³ i sprowadzi³ rycerzy Kruka. Có¿ wiêcej móg³ uczyniæ?
- Za pó¼no – rzuci³ cicho Blottenberg. – Kap³anie-odstêpco i jego s³ugo – czy¶cie gotowi przyj±æ nale¿n± pokutê za swe grzechy?
Sigvald ju¿ dawno pojedna³ siê ze swym patronem i wiedzia³, i¿ uczyni³ tyle, co móg³. Morr go oceni... Ale jednak ¿al i niespe³niona misja sprawia³y, ¿e nie chcia³, do diab³a!, nie chcia³ umieraæ! Nie ba³ siê ¶mierci, lecz czu³, ¿e zawiod³a go jego pycha i naiwno¶æ, s³abo¶æ jego charakteru... Byæ mo¿e jednak powiedzia³ by co¶, gdyby móg³. Przekl±³ by ³owcê, który sprowadzi³ zgubê na miast, na przyk³ad. Rzek³ by co¶, gdyby ³owca czarownic nie wyci±³ mu podczas przes³uchania jêzyka...
Niedojda natomiast tylko stêkn±³ i zabulgota³ niezrozumiale. Inkwizytorskie dochodzenie pozostawi³o go w takim stanie, ¿e ledwo móg³ ruszyæ g³ow±. Günther nader gorliwie stara³ siê wypêdziæ z niego „demony” i zmusiæ go do wspó³pracy...
- Doskonale! – odpar³ ³owca, tonem niemal radosnym. – A zatem niech siê rozpocznie ceremonia oczyszczenia! Solkanie, wzywam Twego imienia!
In nomine Solkanae...
Po czym, z archaiczn± litani± na ustach, cisn±³ ¿agiew na stos. S³oma zajê³a siê ogniem niemal natychmiast. Sigvald skuli³ siê, gdy p³omienie poczê³y lizaæ jego szaty. Brak³o mu tchu, tak piekielny by³ ¿ar p³on±cego stosu...
Na Morra, uduszê siê... - przemknê³o mu przez my¶l. W ostatnim przeb³ysku ¶wiadomo¶ci pomy¶la³ -
Panie, zawiod³em Ciê... Przyjm na swe ³ono grzesznego...Po drugiej stronie pala nieszczêsny niedojda rzuci³ siê raz, lecz nie uda³o mu siê zerwaæ pêt. Ddy p³omienie zaczê³y trawiæ jego cia³o, niemota wyda³ z siebie ochryp³y krzyk - po raz pierwszy i ostatni w ¿yciu...
W ciemno¶ci nocy, p³on±cy jasno stos by³ niczym latarnia w mroku burzy. Sigismund i pozosta³a siódemka rycerzy dopadli nebeldorfskiego placu. Za pó¼no... Mistrz rycerzy zsiad³ z konia i podszed³ do milcz±cego ³owcy czarownic.
- To by³ b³±d, wied¼mo³apie. Po³o¿y³e¶ rêkê nie na tym cz³eku, na którym winiene¶ i tym samym sprowadzi³e¶ zgubê na to miasto. Krew jego mieszkañców na twoich d³oniach... – W±sy rycerza powiewa³y na nocnym wietrze, a jego lico mia³o srogi wyraz. – Nie tutaj to siê rozstrzygnie, lecz je¶li prze¿yjesz tê noc – b±d¼ pewien, ¿e ciê dopadniemy. A wtedy po¿a³ujesz swego czynu, nêdzniku... po stokroæ.
* * *
A wiêc zrobi³ to. Dokona³ pomsty, zado¶æuczyni³ ¶mierci rodziny i swojemu nieszczê¶ciu. Ale mimo to, nie czu³ siê lepiej. W ogóle nic nie czu³. By³ wewnêtrznie pusty, ja³owy, pozbawiony celu. Nie tak wyobra¿a³ sobie godzinê triumfu... Czy¿by Solkan zadrwi³ z niego?
Nie zwa¿aj±c na gniewne s³owa mistrza rycerzy i nie s³uchaj±c ich, oddali³ siê od miejsca ka¼ni.
Ach, zosta³ajeszcze ksiêga... - przypomnia³ sobie. Dlaczego zapomnia³ cisn±æ j± w p³omienie? Plugastwo winno p³on±æ wraz z plugastwem... Ale dope³ni swej misji. Skierowa³ siê w stronê gospody, cicho stan±³ pod drzwiami izby nie¿ywego kap³ana-zdrajcy i pchn±³ je.
Od razu wyczu³ co¶ w powietrzu, co¶ co wyrwa³o go z otêpienia. Siêgn±³ ku pochwie rapiera, a w tym samym momencie, na stole wewn±trz izby zap³onê³a ¶wieca. Sama z siebie.
- Wejd¼, bracie... I pozwól mi z³o¿yæ ci podziêkowania za odzyskanie ksiêgi i usuniêcie z naszej drogi owej przeszkody, pod postaci± kap³ana z Bractwa...
- Kto tu jest?! Kto?! – krzykn±³ Günther, dobywaj±c broni. Ostro¿nie wszed³ do izby. W prawicy ¶ciska³ z³oty amulet Solkana. Drzwi bezg³o¶nie zamknê³y siê za nim.
- Wiesz, kto, bracie...
Izba by³a pusta. Dziwny g³os, ów tajemniczy, g³êboki g³os dochodzi³...
Günther gwa³townie obróci³ siê, mierz±c obna¿onym ostrzem w wysokiego mê¿czyznê, który sta³ za nim, uprzednio kryj±c siê za drzwiami.
- Kto¿e¶?! Gadaj! Dlaczego czaisz siê w tej izbie, niby zabójca, lubo czciciel ciemno¶ci?!
£owca uczu³, ¿e siê poci. Mê¿czyzna pod drzwiami by³ przystojny, mia³ regularne rysy twarzy i by³ wytwornie ubrany, w strój szlachetny, lecz praktyczny, idealny na przyk³ad na ³owy. Nieznajomy ca³y czas u¶miecha³ siê szeroko. Ale jego aura... Günther nie czu³ go. Czu³ go ciemno¶ci±, owszem, tak¿e lekkim zepsuciem. Zion±³ przera¿aj±c±... pustk±? Tak, pustk±. Mê¿czyzna w ogóle nie pachnia³ mu jak cz³owiek.
- Ale¿ bracie, czemu zawdziêczam ten w±tpliwy zaszczyt tak gwa³townego powitania? – odpar³ tamten, z drwi±c± uraz± w g³osie. – Czy¿by¶ mnie nie wyczuwa³? Nie czujesz mej krwi? Duchowej wiêzi, która nas ³±czy? – Zbli¿y³ siê do ³owcy, szeroko rozk³adaj±c rêce.
Inkwizytor cofn±³ siê, a niepokój w jego g³owie wzmaga³ siê.
- O czym ty bredzisz, cz³eku? Nie czujê ¿adnego braterstwa z takimi jak ty, z, z...
- ...Z Dzieæmi Nocy, ³owco? – dokoñczy³ tamten. – Z wampirami, Güntherze Blottenberg?
Günther nie wyjawi³ przecie¿ nieznajomemu swego miana... Czy¿by faktycznie by³ on stworem nocy? Gniew zrodzony z lêku i niepewno¶ci wezbra³ w ³owcy wielk± fal±. ¦cisn±³ mocniej symbol Solkana, zamachn±³ siê rapierem i... nic siê nie sta³o. Rêce mia³ jak z o³owiu. Nogi te¿. Nie móg³ siê poruszyæ, ten bêkart Chaosu go unieruchomi³!
- Problemy, mo¶ci Blottenberg? – powiedzia³ domniemany krwiopijca z drwin± w g³osie. – A mo¿e winienem raczej rzecz: mo¶ci von Blautenberg?
- Kim... kim... jeste¶... przeklêty...? – wystêka³ ³owca. Nawet mówienie sprawia³o mu trudno¶æ.
- Jam jest Markus Schwarzfaust, bracie. – Wampir uk³oni³ siê szyderczo. – Daleki krewny von Carsteinów z Sylvanii, skoligacony z nieod¿a³owanymi von Blautenbergami, z twym dziadem Hermannem. Czy¿by Wolfgang, twój ojciec nie wspomina³ ci o przodkach? Je¿eli nie, to przyby³em tutaj, by przypomnieæ co o twym dziedzictwie.
- Pl... plwam na twoje... dziedzictwo... potworze... z nocy... Jam... je... jest... s³uga Prawa...
- A có¿ to? – rzuci³ Markus siêgaj±c po znak Solkana w zaci¶niêtej d³oni inkwizytora. Oswobodzi³ amulet, zerwa³ go, obejrza³, po czym beztrosko strzaska³ go i odrzuci³ go na bok. – B³yskotka. To tyle
á propos Solkana. Chyba ju¿ siê domy¶lasz, kto jest twym prawdziwym panem? Czas od¶wie¿yæ tw± pamiêæ.
Obszed³ unieruchomionego ³owcê, po czym podszed³ do okna. W zamy¶leniu spojrza³ w mrok nocy i na gromadz±c± siê mg³ê, po czym j±³ opowiadaæ – Tak, kap³an Morra mia³ racjê, mo¿na by rzec ¶wiêt±. Jeste¶ synem naznaczonego rodu. Twój ojciec, Wolfgang von Blautenberg otrzyma³ Dar Ciemno¶ci od swego antenata – Hermanna, lecz wkrótce musia³ zbiec w zwi±zku z prze¶ladowaniami. Dzia³o siê to tu, w Nebeldorfie, w drugiej po³owie wieku XXII. Trafi³ do Altdorfu, po czym zmieni³ tam nazwisko na Blottenberg. I dalej kontynuowa³ swe dzie³o... Odbudowa³ powoli i pieczo³owicie swój ma³y dwór. Jak wiesz, wampiry nie mno¿± siê jak ¶miertelni, Dar odbiera im tê mo¿liwo¶æ. Miast tego, zacz±³ szerzyæ skazê w¶ród mniejszej szlachty, w ten sposób, po trzech wiekach ród sta³ siê ca³kiem potê¿ny i wp³ywowy. Potem, jakie¶ dwadzie¶cia lat temu usynowi³ ciebie. Zapewne chcia³ potem z³o¿yæ na twych ustach Poca³unek Krwi i przekazaæ ci swe dziedzictwo... Lecz niestety! £owca wampirów i nieumar³ych, Sigvald z Bractwa Ca³unu zakoñczy³ jego nie-¿ycie, jak doskonale wiesz, jakie¶ dziesiêæ lat temu... Nied³ugo cieszy³ siê Wolfgang swym w³adztwem. Sigvald spali³ jego posiad³o¶æ i ca³y dwór, lecz oszczêdzi³ ciebie, który to w tamtym czasie przebywa³e¶ u krewnych. Bractwo po prostu zapomnia³o o tobie, nie odnotowa³o ciê na swej li¶cie potworów do eksterminacji. A ty by³e¶ tam i widzia³e¶ ka¼ñ swych najbli¿szych... Pozosta³e¶ ¿yw, by odzyskaæ sw± schedê. Od tego czasu obserwowali¶my ciê. Zgodnie z pewnym starym proroctwem, ten sam kap³an, co zg³adzi³ twego ojca, mia³ byæ te¿ „¯mij±”, która pokrzy¿uje nam nasze plany – wtajemniczê ciê w nie pó¼niej. A ty nas ocali³e¶ i jeste¶my ci wdziêczni. Jeste¶ godzien Daru Ciemno¶ci! Dziêki tobie, dla tego skrawka Imperium rozpocznie siê wkrótce nowa era ciemno¶ci!
Günther s³ucha³ tej perory, oniemia³y. Serce niemal przesta³o mu biæ. Niemal nie oddycha³. Nie wiedzia³ ju¿, co jest prawd±, a co k³amstwem. Dlaczego to, co mówi³ ten plugawiec pokrywa³o siê z majaczeniami kap³ana? Sk±d zna³ jego rodzinê? A mo¿e obaj – i wampir i czarnoksiê¿nik – byli w zmowie? £owca chwyci³ ostatni± deskê ratunku.
- £¿esz... To... wszy... wszystko... ³garstwo... To Sol... Solkan przema... wia³ do mnie... w mych... snach...
Markus skrzywi³ siê pogardliwie, po czym podszed³ do inkwizytora. Po³o¿y³ sw± d³oñ na jego czole – by³a ona zimna, niby p³yta prastarego grobowca w ciemn± noc... I w tym samym momencie, pod powiekami Günthera rozb³ys³o o¶lepiaj±ce ¶wiat³o.
Zobaczy³ swój rodzinny dom, w bogatej dzielnicy Altdorfu. Zobaczy³ kap³ana, Sigvalda, wyra¼nie m³odszego, jak na czele ludzi z Bractwa Ca³unu wy³amuje bramy posesji i atakuje dwór. Potem... ujrza³ ogieñ i dym, pêkaj±ce szyby i witra¿e. Walka toczy³a siê w g³ównym holu... Kap³an star³ siê z... z besti±. Z pó³-cz³ekiem, pó³-wilkiem o ostrych k³ach i sile i zwinno¶ci pantery. Kap³an przegrywa walkê... Dooko³a szaleje ogniste piek³o! Wszêdzie iskry i p³omieniste zniszczenie! Bestia skacze na m³odego Sigvalda, a ten, w ostatniej chwili, chwyta jaki¶ kawa³ p³on±cego drewna i uderza potwora w pysk. Monstrum pada, kap³an staje nad nim. Twarz wilczej bestii, wij±cej siê w agonii, zmienia siê. Zmienia siê w ludzk± twarz, w lico cz³owieka... w oblicze jego ojca! Nagle, wizja urywa siê...- Czy takie to widzenia ciê nawiedza³y? – zapyta³ w±pierz z udawana trosk± w g³osie. – Je¶li tak, to obawiam siê, ¿e i w tym aspekcie bia³y nekromanta nie myli³ siê... A teraz musisz umrzeæ. Zapomnij o Solkanie, nigdy nie nosi³e¶ go w swoim sercu. Ono ju¿ dawno sczernia³o, z ¿aru nienawi¶ci i ¿±dzy zemsty - i nale¿y do nas...
- Dl... dlaczego... dlaczego...?
- Och, czy to tragedia Tarradascha, lubo dramat Detlefa Siercka? Mam teraz przez godzinê t³umaczyæ ci, dlaczego winiene¶ umrzeæ? Nie, s³ugo. W rzeczy samej to wielce proste, potraktuj to jako... przeznaczenie. Twe dziedzictwo, twa scheda na ciebie czeka, twoi bracia-we-krwi... Zawsze nale¿a³e¶ do nas.
Günther wiedzia³, ¿e ocali sw± duszê tylko wtedy, gdy sam zada sobie ¶mieræ. Ale nie móg³ podnie¶æ miecza. Nie móg³ dopa¶æ okna i skoczyæ. W desperacji próbowa³ odgry¼æ sobie jêzyk, lecz i na to nie mia³ si³y. Móg³ tylko staæ, staæ i patrzeæ, jak krwiopijca zwany Markusem zbli¿a siê, bierze go w swe ch³odne objêcia, zimne niczym objêcia samej kostuchy.
- Czas na Poca³unek Krwi, nasz nowy s³ugo.
Günther us³ysza³ zew krwi, wo³aj±cy do niego z najg³êbszych otch³ani jego umys³u. Podda³ siê obezw³adniaj±cej ciemno¶ci. Günther Blottenberg musia³ umrzeæ, by móg³ narodziæ siê Günther von Blautenberg.
* * *
Tymczasem, w posiad³o¶ci von Blautenbergów odbywa³a siê uczta.
Zrujnowana wielka sala dworu zosta³a przystrojona, wniesiono d³ugi stó³ zastawiony talerzami i przednim jad³em. Wokó³ p³onê³y z³ocone kandelabry. Biesiadnikom przygrywa³a orkiestra, by³o rado¶nie i gwarno. Na pierwszy rzut oka.
Ten, kto spojrza³by bardziej dociekliwie, zobaczy³by, i¿ d³ugie, purpurowe gobeliny zdobi±ce ¶ciany sali by³y zrobione nie z tkaniny, lubo ze zdartych z ludzkich cia³ skór, ociekaj±cych krwi±. D³ugi stó³ i inne meble nie w drewnie by³y rze¼bione, lecz w ko¶ci, i to bynajmniej nie s³oniowej. Cz³owiecze czaszki i wydr±¿one korpusy robi³y za puchary i g³êbokie misy. Zgromadzenie nie spo¿ywali za¶ normalnych potraw, lecz trupie resztki, oczy i ¶ciêgna, ¿y³y i organy wewnêtrzne, mêskie cz³onki i kobiece ³ona. Nie przednie wino za¶ pili, lecz czerwon±, ¶wie¿o utoczon± krew. Orkiestra i pos³ugacze biegaj±cy dooko³a sto³u nie ¿ywymi istotami byli, lecz szkieletami, upiornymi trupami, o¿ywionymi za pomoc± niegodziwej magii. A kto spojrza³by w kilka rozstawionych w sali du¿ych luster, wcale nie ujrza³by odbiæ ucztuj±cych.
Jeden z wampirów wsta³ i przepi³ do innych, wznosz±c czaszkowy puchar wype³niony posok±.
- Za zwyciêstwo, drogie siostry i drodzy bracia! Za to, ¿e¶my ¯mii ³eb urwali, i za to, co czeka nas na koñcu tej drogi. Za tron Imperium i za g³owê jego s³abego cesarza!
Wszystkie wampiry wziê³y udzia³ w toa¶cie, lecz do¶æ niemrawo. ¯aden z nich nie ufa³ pozosta³ym. Mieli ku temu powody. G³os zabra³ inny krwiopijca, który nawet podczas uczty by³o odziany w paradn± karmazynow± zbrojê – Zwyciêstwo przyjdzie, co do tego zawsze¶my byli pewni, lecz po co ¿e¶ uskutecznia³ ten cyrk ca³y, Stefanie Schwarzfaust? Po có¿ ten hazard? Czy¿ nie lepiej by³o przydeptaæ ³eb wê¿a wtedy, gdy by³ on w naszych rêkach, tutaj, nim wykrad³ nam ksiêgê? Co by by³o, gdyby¶my jej nie odzyskaæ nie zdo³ali?
Wampir zwany Stefanem u¶miechn±³ siê. G³upiec z Krwawych Smoków jak zawsze ¶wieci³ ignorancj±, obnosz±c siê z ni±, jak ze sw± przepyszn± zbroj±.
- Longinusie – odparowa³ Schwarzfaust – nie doceniasz naszego planu, co boli mnie wielce. Tak, mogli¶my go zg³adziæ, lecz co by wtedy siê sta³o ze s³owami przepowiedni o Dziedzicu?
- A wiêc jednak! – zawo³a³ Krwawy Smok. – Postawi³e¶ nasz± egzystencjê na ostrzu no¿a, li tylko z powodu jakiego¶ bajania starych g³upców! Stefanie, ¿ycie nie takich jak ty spija³ mój miecz, i za mniejsze zniewagi...
- ...A poza tym – ci±gn±³ Stefan, jakby nie s³ysza³ pogró¿ek drugiego wampira – co by wtedy by³o z zabaw±? Cesarstwo jest teraz podzielone, a bêdzie jeszcze bardziej. Pomy¶lcie tylko o tych piêknych perspektywach! Altdorfski ³owca czarownic gwa³ci prawa elektora Stirlandu, i to na wissenlandzkiej ziemi. Jak wielki skandal dyplomatyczny to wywo³a? Co wiêcej, inkwizytor ten oskar¿a ca³e Bractwo Ca³unu o ¶mierteln± herezjê i zdradê! A dzia³a z poruczenia kultu Solkana, co to tylko czeka, aby poni¿yæ Bractwo, a wraz z nim i inne wyznania i organizacje, co mu sprzyjaj±. I ze wzajemno¶ci±, bowiem ka¿de wyznanie w Imperium nienawidzi i lêka siê solkanitów! Có¿ jest piêkniejszego, ni¼li ta perspektywa wzajemnej nienawi¶ci i podejrzeñ, scysji i konfliktów, wojen wreszcie! Có¿ jest wspanialszego od s³odkiej symfonii dysonansu?
Krwawy Smok usiad³, udobruchany nieco, a inny, wyj±tkowo zasuszony w±pierz – zapewne z krwi Nekrarchów – przytakn±³ Stefanowi – S³usznie prawisz. Im bardziej owce sk³ócone, tym dotkliwiej pok±saj± je wilki.
- Jednakowo¿ – podchwyci³a piêkna wampirzyca, niechybnie z lahmijskiej linii – von Carsteinom nie przypadnie do gustu to, co zamierzamy uczyniæ... – Zerknê³a z ukosa na szpakowatego krwiopijcê po jej lewicy, o wyra¼nie sylvañskich rysach.
- Ha, a któ¿ baczy na Mannfreda? – zaperzy³ siê ów. – Plwam na g³upca, co zbyt s³aby jest, a¿eby zniszczone Miasto Bia³ego Wilka przej±æ, bo przestracha³ siê starego klechy – Volkmara. Kto z was widzia³, jak umyka³, a kto s³ysza³ tylko? Ja widzia³em. Pewnikiem zesra³ siê przy tym w portki, niby s³aby ¶miertelnik. Czas Mannfreda min±³, opu¶ci³a go ³aska naszego ojca-we-krwi – Vashanesha. Tak, mój ród potrzebuje ¶wie¿ej krwi i dlatego ja – Henrik von Carstein – oddajê swe us³ugi naszej konfraterni.
- Piêkne s³owa – rzek³ Schwarzfaust. – Tak, czujê, ¿e w³a¶nie w tej chwili, mój syn-we-krwi, Markus, przekaza³ Dar Ciemno¶ci potomkowi Wolfganga i Hermanna, m³odemu Güntherowi. Doskonale. – Zatar³ d³onie. – M³ody von Blautenberg bêdzie wisienk± na naszym torcie, tak jak jego dziad, Hermann – a raczej truch³o jego – pozwoli³o nam na ukoñczenie przygotowañ do rytua³u – wampir odwróci³ siê do stoj±cej za jego fotelem postaci, kryj±cej siê w cieniu kolumny. Zakapturzony mê¿czyzna nie siedzia³ przy stole i nie bra³ udzia³u w uczcie – Ale przecie¿ nie poradziliby¶my sobie, gdyby nie ty, nasz drogi Ruprechcie! Pomaga³e¶ nam zawsze wydatnie, w naszych ³owach, na ¿ywych i martwych jednako. Twoje naprowadzenie m³odego von Blautenberga na trop kap³ana i twoja rola w ka¼ni tego drugiego – to prawdziwy majstersztyk! Zawsze by³e¶ nam tak lojalny... Powiedz, jak mo¿emy ciê nagrodziæ?
Zakonnik wyst±pi³ z cienia i zdj±³ kaptur. Jego t³usta, nabrzmia³a twarz by³a ponura.
- Panie mój... o zaszczytach pozwól nam porozmawiaæ przy innej okazji. Teraz pozwólcie mi dogl±daæ przygotowañ do obrzêdu. Do pó³nocy wiele czasu nie pozosta³o.
- Ach, nasz Ruprecht, skromny i gorliwy jak zawsze. Dobrze, poczyñ niezbêdne czynno¶ci, mo¿esz odej¶æ. – Kap³an oddali³ siê, pokornie k³aniaj±c siê. – A teraz pora na nas – Stefan zwróci³ siê do pozosta³ych celebrantów.
Uczta dobiega³a koñca. Wampiry poczê³y siê rozchodziæ do swych komnat, a¿eby dokonaæ rzeczy niezbêdnych przed rozpoczêciem
Wielkiego Przebudzenia Su³tana ¦mierci. W korytarzu wiod±cym do innych czê¶ci dworu, do krocz±cego samotnie Stefana Schwarzfausta do³±czy³ Henrik von Carstein.
- Nie ufam naszemu Ruprechtowi – zagai³ ten drugi cicho. – Nasz braciszek co¶ ukrywa i to „co¶” bardzo mi siê nie podoba.
- Obmy¶li³em wszystko – odpar³ Stefan spokojnym tonem. – Jego los ju¿ przypieczêtowany, bez wzglêdu na to, czy nas zdradzi, czy nie. Gdy tylko dope³ni obrzêdu...
- Zawsze fascynowa³o mnie, jak to ludzkie byd³o ³atwo zmienia fronty i wbija swym ziomkom nó¿ w plecy, wypieraj±c siê swej rasy... Spójrz, bracie, nie musieli¶my nawet ingerowaæ, wszystko za³atwi³ za nas inkwizytor Solkana i kap³an Morra...
-
Homo homini lupus, jako rzecze starotileañski poeta. – Stefan u¶miechn±³ siê melancholijnie. – „Cz³ek cz³ekowi wilkiem”. Jak¿e to adekwatne.
- Tak, ludzko¶æ jest sama sobie swym najwiêkszym wrogiem. Choæ niektórzy gadaj±, ¿e to Chaos w ich sercach jest winien... Tak czy inaczej, obawiam siê, ¿e Ruprecht beknie za sw± zdradê... i to my przyniesiemy mu „sprawiedliwo¶æ” i wybawienie za grzechy.
- Tak, los – lub byæ mo¿e Chaos, któ¿ to wie? – bywa przewrotny, czy te¿ nie, bracie?
* * *
Minê³a pó³noc. Mannslieb i Morrslieb sta³y wysoko na niebosk³onie, lecz ten drugi – ksiê¿yc Chaosu – dominowa³ nad swym bratem. Choæ noc pozornie by³a spokojna, w rzeczywisto¶ci takowa nie by³a. Wiêkszo¶æ mieszkañców Nebeldorfu spa³a, lecz ich serca i umys³y drêczy³y straszliwe koszmary. Ale byæ mo¿e ka¿dy, nawet najgorszy koszmar by³ lepszy, ni¿ ¶wiadomo¶æ tego, co zbli¿a³o siê do miasta, z minuty na minutê.
O¿ywieñczy legion niemal bezg³o¶nie ci±gn±³ przez las. ¯ywe trupy opu¶ci³y skrusza³e mury domostwa von Blautenbergów i prêdko osi±gnê³y obrze¿a kniei. Na czo³o kohorty wysz³y dwie postaci – jedna wysoka, postawna i promieniuj±ca godno¶ci±, druga – skurczona i pokraczna, przemykaj±ca niby paj±k.
- Ju¿ czas, Güntherze – odezwa³ siê wysoki cieñ bezbarwnym g³osem Markusa Schwarzfausta. – Poprowad¼ armiê. Daj siê porwaæ ¿±dzy krwi, któr± skrywa³e¶ tak d³ugo. Wypu¶æ bestiê, która do tej pory by³a w u¶pieniu i spêtana. Niech przemówi krew von Blautenbergów – dokonaj s³usznej pomsty na potomstwie tych, co zg³adzili twój ród.
Istota, zwana ongi¶ ³owc± wied¼m Solkana, us³ucha³a swego nowego pana. Czarna furia zst±pi³a do jej umys³u, gdy nieumar³a horda wtargnê³a do niebronionego Nebeldorfu. Dziedzic powróci³ i znów by³ spragniony. Nowy rok 2523 rozpocz±³ siê, a wraz z nim, do miasta wesz³a ¦mieræ.
Tylko o¶miu samotnych rycerzy w czarnych zbrojach stanê³o na drodze nieumar³ych, gdy zaczê³o siê zabijanie.
* * *
Ze swojego miejsca na pobliskim pagórku, brodaty mê¿czyzna w niebieskich szatach obserwowa³ po¿ogê w mie¶cie skazanym na ¶mieræ. Obok niego sta³a szóstka podobnie ubranych ludzi, którzy musieli byæ jego s³ugami. Zdawali siê byæ m³odsi, a faluj±ce wzory na ich habitach nie by³ tak fantazyjne, jak te szacie przywódcy. Ca³a siódemka z milczeniem obserwowa³a rze¼.
Z mroku puszczy wynurzy³ siê wyj±tkowo t³usty osobnik. Jego spas³a twarz by³a czerwona od wysi³ku – musia³ d³ugo biec – szata jego by³a przepocona i porwana, brudna od ziemi i le¶nego poszycia. Podbieg³ do trójki, po czym zatoczy³ siê i pad³ niezdarnie na kolana.
- Mistrzu, pomocy! – zaskomla³ ojciec Ruprecht. – Krwiopijcy ruszyli za mn±, ruszyli w po¶cig. Zg³adziæ mnie chc±! Mistrzu, obiecali¶cie mnie ocaliæ! Podda³em siê waszej woli, gdy¶cie do mnie przyszli. S³u¿y³em wam. Obserwowa³em wampiry. Ale teraz one... Och, mistrzu, zbaw mnie!
Mê¿czyzna zwany mistrzem nawet na niego nie spojrza³. Rzek³ tylko, g³osem g³êbokim i odleg³ym, jakby z innego ¶wiata – Nasz Pan ciê zbawi. Dost±pisz ³aski ostatecznej Przemiany.
Po czym skin±³ na swych ludzi. Ci dopadli oniemia³ego zakonnika, pochwycili go i wbili w jego serce sztylet, niby w tucznego wieprzka. Ruprecht bezg³o¶nie osun±³ siê na ziemiê, po czym cicho odda³ ducha. Do ostatniej chwili, jego oczy wyra¿a³y niedowierzanie.
- Plansza jest gotowa, pionki zosta³y poruszone – rzek³ brodacz do sze¶ciu akolitów. – Wyznaczcie nastêpnego koz³a ofiarnego. Miejcie sta³e baczenie na krwiopijców i na ich armiê. Wiadomy jest wam Plan. Kto zawiedzie, ten narazi siê na gniew Pana, i na karê gorsz±, ni¼li to co spotka³a klechê! Ku chwale Tego, Który Zmienia Drogi,
M'yawi Ni'mb'arr Tzeentch!
Akolici milcz±co skinêli g³owami, po czym pospiesznie rozpierzchli siê i zniknêli w ostêpach lasu. Mistrz kultystów wyszepta³ jedno, ciche s³owo, po czym i on – literalnie – rozp³yn±³ siê w powietrzu.
Na wzgórku pozosta³o ju¿ jeno tê¿ej±ce cia³o by³ego kap³ana Morra. Z jego serca nie s±czy³a siê ju¿ krew. Oczy mia³ szeroko otwarte. Jego dusza zmierza³a na spotkanie z bogiem, którego zdradzi³.
* * *